Ciężkie czasy przychodzą na premiera Tuska. Nie dość, że obwiesił mu się dyrektor generalny Kancelarii i nawet nie pozostawił zwyczajowego w takich okolicznościach listu pożegnalnego, w związku z czym premier musiał zdymisjonować szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa pana Gułę, z którym niestety odeszło mu aż dziesięciu ekspertów od analizowania ryzyka – to jeszcze jego podwładni, zamiast słuchać starszych i mądrzejszych, zaczęli wydawać na własną rękę jakieś rozporządzenia. Wiadomo, że z tego mogły wyniknąć tylko same zgryzoty, no i rzeczywiście – nawet semper fidelis premieru Tusku stacja telewizyjna TVN wychłostała rząd biczem swej krytyki. W tej sytuacji premier Tusk straszliwie się nasrożył i nakazał, by pani minister Kopacz wraz z prezesem NFZ z szybkością płomienia stawili się przed jego oblicze. Ale – jak przestrzega poeta – „próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”. Pani minister Kopacz owszem, przyszła, podobnie jak i prezes, ale kiedy przyszło co do czego, to najwyraźniej okazało się, że ten cały premier może im najwyżej skoczyć.
Ale bo też warto przypomnieć, że pani Kopacz, jako druga obok „Mira”, czyli pana Mirosława Drzewieckiego członkini sławnego „gabinetu cieni” Platformy Obywatelskiej objęła ministerstwo, na które była przewidziana, podczas gdy inni in spe ministrowie musieli ustąpić miejsca prawdziwym kandydatom starszych i mądrzejszych. Toteż i premieru Tusku w tych okolicznościach nie pozostało nic innego, jak gwoli ratowania resztek twarzy ukarać prezesa NFZ dobrowolnym zrzeczeniem się miesięcznej pensji. I nawet nie dał mu klapsa! Taki komunikat poszedł w lud, ale na tym nie koniec, bo poseł Grzegorz Schetyna zaraz skrytykował premiera Tuska za miękkość. Łatwo krytykować, ale tak naprawdę, to co premieru Tusku wypadało w tej delikatnej sytuacji uczynić? Nie bądź gorzki, bo cię zgryzą, nie bądź słodki, bo cię zliżą – czyli i tak źle, i tak niedobrze.
Niełatwo w takich okolicznościach jest zachować równowagę człowiekowi czującemu, że wraz z poparciem razwiedki zaczyna opuszczać go również szczęście. A przecież można było przewidzieć, że starsi i mądrzejsi w decydującym dla tubylczej prezydentury roku, obok sił zdrady i zaprzaństwa, zechcą mieć do dyspozycji również płomiennych obrońców interesu narodowego. W końcu żadnego ślubu z Donaldem Tuskiem ani jego Platformą nie brali. Jak mawia się wśród Ojców Konfidencjałów, dłużej klasztora, niż przeora, więc i razwiedka w razie potrzeby może nawet wystrugać sobie z banana inną formację polityczną, której powierzy rolę mniejszego zła. Wystarczy tylko gwizdnąć, a co najmniej dwie trzecie PO posłusznie przejdzie do nowych szeregów. A przecież to dopiero początek, bo prawdziwe kłopoty mogą się rozpocząć po mianowaniu przez prezydenta któregoś z dwóch podstawionych mu kandydatów na Prokuratora Generalnego. Każdy z nich ma tyle zbawiennych pomysłów na uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości, że już przy zastosowaniu choćby połowy z nich, można nie tylko gruntownie przebudować całą polityczną scenę, ale nawet przewrócić do góry nogami dotychczasową hierarchię autorytetów moralnych. Toteż gdy widzimy, jak na zaproszenie pana prezydenta do Narodowej Rady Rozwoju, niczym do Arki Noego, wstąpili reprezentanci każdego gatunku, utwierdzamy się w przekonaniu, że dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedną kartę – a Nasza Złota Pani Aniela wygląda raczej na dobrego gracza.
Ale mniejsza już o tego całego premiera Tuska; tu l’as voulu Georges Dandin – co się wykłada, że sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Jak sobie pościele, tak się wyśpi, niechby nawet i snem wiecznym, a tymczasem nieubłaganie zbliża się doroczny Dzień Judaizmu, kiedy to, z inicjatywy Pasterzy, zwłaszcza tych, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, katolicy zachęcani są do judaizmu. Właściwie nie tyle może do judaizmu, bo taka masowa konwersja mogłaby pociągnąć za sobą katastrofalne następstwa w stosunkach własnościowych, nie mówiąc już o wydatkach z NFZ związanych z refinansowaniem drobnych zabiegów chirurgicznych – co do promowania w Polsce żydowskiej kultury i obyczaju, słowem – podjęcia się obowiązków szabesgoja wobec organizacji przemysłu holokaustu.
I kiedy mogłoby się wydawać, że akurat na ten termin wszystko powinno być zgrane jak w zegarku, „Gazeta Wyborcza”, ni w pięć ni w dziewięć przynosi wypowiedź pani filozofowej, ale tym razem nie pani Środy, tylko pani Katarzyny de Lazari-Radek, adiunkta w Instytucie Filozofiii Uniwersytetu Łódzkiego, która w artykule „Czego Bóg chciał od Abrahama?” zastanawia się, jak wytłumaczyć dziecku historię Abrahama i Izaaka. Jak zauważył Kurt Vonnegut, każdą, niechby nawet najtrudniejszą kwestię, można wytłumaczyć nawet małemu dziecku, wszelako pod jednym warunkiem – że tłumaczący sam ją rozumie. Tymczasem z artykułu pani adiunkt widać, że nie tylko nie ma o niej pojęcia, ale nawet nie ogarnia faktów do rozumienia tej kwestii potrzebnych. Również Główny Teolog Rzeszy, tj. pardon – jakiej tam znowu „Rzeszy” – oczywiście Główny Teolog III Rzeczypospolitej czyli pan red. Jan Turnau sprawia wrażenie bezradnego, aczkolwiek sądzę, że nie z powodu ignorancji, tylko dysonansu poznawczego: jak pogodzić bezwzględny charakter norm moralnych z uznaniem prawa Izraela do tzw. „obrony”, czyli mordowania narodów mniej wartościowych. Nic więc dziwnego, że pani Katarzyna dochodzi do wniosku, iż „moralność musi poradzić sobie bez Boga”. Taki jest rozkaz na nowym etapie.
Pokazuje to, iż myślenie jest sprawą zbyt poważną, by pozostawiać ją tzw. „filozofom”, co to zrzynają jedni z drugich i w ten sposób ciułają sobie swoje akademickie wawrzyny. Sprawa Boga z Abrahamem polegała wszak na umowie, że jeśli Abraham będzie się słuchał, to Bóg uczyni go ojcem wielkiego narodu, któremu da w posiadanie obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”. Na dowód czego Sarze, która w swoim czasie przyprawiła o tzw. „wrzody” cały dwór faraona, urodził się Izaak – jedyna nadzieja na „wieki naród”. I tego Izaaka Bóg zażądał w ofierze. Gdyby zażądał tej ofiary przed urodzeniem – sądzę, że pani Katarzyna nie miałaby najmniejszych problemów, bo byłby to dla niej argument, że Bóg jest po właściwej stronie. Niestety zażądał już po urodzeniu, a wiadomo, że nikomu nie wolno... i tak dalej.
Najwyraźniej jednak pani Katarzynie nie przyszło do głowy, że w tym żądaniu ofiary z Izaaka nie tyle chodziło o samego chłopca, co o danie samemu Abrahamowi szansy przetestowania, jak bardzo przywiązał się do wizji protoplasty „wielkiego narodu”. Czy aż tak bardzo, że w imię tej idei gotów byłby położyć lachę na posłuszeństwo i Izaaka, jako jedyną swoją nadzieję, oszczędzać, czy też lojalnie pamiętać, że warunkiem zrealizowania przez Boga politycznej obietnicy było przecież bezwarunkowe posłuszeństwo. I Abraham ten test przeszedł pomyślnie, co – po pierwsze - pokazuje, iż do idei „wielkiego narodu” był przywiązany bardziej, niż do syna, że dla tej idei gotów jest zabijać, a więc wierzy w nią naprawdę, to znaczy - nadaje się na patriarchę, po drugie – że tak naprawdę zawsze można służyć tylko jednemu panu zwłaszcza, gdy jest on Panem. Po trzecie – że casus pani Katarzyny dodatkowo pokazuje, iż postulat kapłaństwa kobiet nie jest rozsądny. Wreszcie po czwarte – że w „Gazecie Wyborczej” nie wierzą nawet w judaizm.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1090