Lądowanie miało się odbyć nieco ponad rok temu, kiedy amerykański prezydent miał zaszczycić swą obecnością pogrzebowe uroczystości pary prezydenckiej w Krakowie. Wówczas jednak jak z nieba (dosłownie) spadł pył islandzkiego wulkanu, który był wybornym pretekstem, by się do wioski zwanej Polską nie fatygować. Za przykładem Obamy poszli inni możni tego świata, którzy zaczęli masowo odwoływać wizytę pod Wawelem. Może nawet pyłowy argument byłby do przełknięcia, gdyby nie obecność delegacji z Gruzji i Maroka – one udowodniły, że kto naprawdę chciał, ten do Krakowa dotarł.
Smoleńsk rzuca cień na wizytę Obamy również z innych względów. W programie przywódcy USA znalazło się między innymi spotkanie z rodzinami ofiar katastrofy, a ściślej – z bardzo skrupulatnie wybraną reprezentacją tychże. Do części z nich żadne zaproszenie nie dotarło i nietrudno zgadnąć, którą z frakcji ten honor ominął. Jest jednak jeszcze jedno pytanie, które nasunęło mi się wczoraj i które – choć makabryczne i do bólu hipotetyczne – paść powinno.
Co by się stało, gdyby Air Force One z Barakiem Obamą na pokładzie roztrzaskał się pod Warszawą? Czy Polska oddałaby Amerykanom czarne skrzynki? A co z wrakiem – pozwolilibyśmy im zabrać, czy na pace STAR-a pojechałby powygrzewać się na słoneczku, tudzież wykąpać w wiosennym deszczu? Te pytania mają sens, bo odkąd nasz „Air Force One” się rozbił ani skrzynek, ani wraku w Polsce nie ma. Są one też najzupełniej retoryczne, bo nie mam cienia złudzeń, że polskie ręce by tego samolotu nie tknęły – jak rumuńskie ręce nie tknęły wraku izraelskiego śmigłowca, który rozbił się w Rumunii niespełna rok temu. Na tym polega różnica między państwami poważnymi a Tuskolandami.
Tomasz Migdałek
A prezydenci latają, latają, latają…..
Nie będę pisała o wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych w Polsce. Zastanowiła mnie przy tej okazji jedna rzecz – traktowanie głowy państwa u nas i w USA.
Samolot z prezydentem Obamą na pokładzie spodziewany jest w Warszawie w piątek ok. godz. 18.00. Aczym przyleci on do nas?
Popularnie taki samolot nazywa się Air Force One. (nazwa to została ustanowiona w 1953, a oficjalnie weszła w życie w 1962) i nie jest nazwą typu samolotu. Jest to sygnał wywoławczy przeznaczony dla kontroli ruchu lotniczego i dotyczy każdego samolotu, którym przewożony jest Prezydent USA. Tak więc teoretycznie, choć w eskadrze prezydenckiej latają oficjalnie tylko dwa samoloty, to Air Force One, może być każdy statek powietrzny, którym leci głowa tego państwa.
Potocznie jednak nazwą tą określa jeden z samolotów prezydenckich, zależnie od tego, na pokładzie którego znajduje się aktualnie prezydent USA. Na jego kadłubie jest napis “Stany Zjednoczone Ameryki”, amerykańska flaga i symbol Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Od 1990 Air Force One to samoloty typu – Boeing 747-200B – są tylko dwa takie egzemplarze specjalnie wyposażone i oznakowane, z nadanymi numerami taktycznymi (kodami): SAM’28000 i SAM’29000’. Skrót SAM oznacza „Special Air Mission” (samolot Specjalnej Misji Powietrznej).
Starczy o samolocie. Teraz trochę o przygotowaniu lądowania. Na czas przylotu prezydenta Obamy wieżą na lotnisku Okęcie będą „rządzić” Amerykanie i to oni będą sprowadzać samolot swojej głowy państwa na ziemię.
Jak dla mnie tych informacji wystarczy, zwłaszcza gdy przypomnę sobie przygotowanie lotu do Smoleńska i nie tylko. Zasmucające jest robienie łaski głowie Państwa z użyczenia jej rządowego samolotu.
Barack Obama nie jest wcale ukochanym prezydentem w swoim kraju. Z niego też się śmieją, wytykają mu gafy, ale prestiż zajmowanego przez niego stanowiska nie traci na tym. Na zewnątrz jest on traktowany z należytymi honorami, bo Amerykanie dobrze wiedzą, że deprecjonując swojego przywódcę, doprowadziliby do tego, że ich państwo przestałoby być odpowiednio traktowane.
U nas nie dość, ze funkcja prezydenta jest sprowadzona do minimum, prawie „pilnowania żyrandola”, to jeszcze ostanie lata odebrały jej całkiem prestiż. Niewiele pomogą teraz zamykania obraźliwych stron i pokrzykiwania, że głowa państwa powinna być traktowana z należytym szacunkiem, bo……
Właśnie, bo co?
Chciałabym, żeby każdy prezydent Polski był choć w części tak traktowany jak amerykański, żeby nikomu z rządzących nie przyszło do głowy stawianie go w roli petenta. Służby odpowiadające za jego bezpieczeństwa powinny bronić i traktować go jak….. United States Secret Service. Ech…..
Nie zawsze osoba będąca głowa państwa jest tego godna i jako obywatele mamy prawo mieć pretensje, a nawet kpić, ale nigdy nie powinno się dopuścić do tego, by ktokolwiek na tym urzędzie był bezkarnie obrażany.
W momencie kiedy prezydent reprezentuje nasz kraj powinien poruszać się swoim, specjalnie oznakowanym i nazwanym samolotem (i nie musi to być zaraz Boeing), a ochrona musi zadbać o każdy szczegół, tak by włos z głowy państwa nie spadł. Udałoby się również uniknąć wielu gaf, gdyby ludzie odpowiedzialni za wizerunek prezydenta byli naprawdę, bez reszty zaangażowane w to co robią. Obowiązkiem mistrza ceremonii jest dbanie o każde posuniecie swojego podopiecznego, który jest wizytówką naszego kraju. Pewnie, ze zabawnie jest patrzeć, że chorągiewki wiszą odwrotnie, czy prezydenta bierącego nie ten kieliszek, ale to podrywa obraz Polski, a mnie to już nie śmieszy.
Wyobraźcie sobie lądowanie samolotu o nazwie np. „First Eagle in flight” z pełnymi honorami na jakimś lotnisku, gdzie wieżą zawiadują nasze służby bezpieczeństwa. Marzenia? Wiem, ze nie jesteśmy mocarstwem, ale jesteśmy dużym europejskim krajem i powinniśmy zadbać o prestiż – mieć swoją narodową dumę. Nawet jeśli wiemy, że nasz prezydent sam „przez okno nie wyleci”:)
sgosia