Przed rokiem John Kerry wpadł przelotem do Polski. Rzucił wieniec na grób Mazowieckiego (myląc go z Geremkiem), zjadł bagietkę na Krakowskim Przedmieściu, i... odleciał do Izraela. Ale i wieniec nie był celem wizyty. Tylko przypadkowo doszło do niej po tym, gdy minister obrony wypaplał, że ma do wydania 100 miliardów na modernizację armii. A wiedzieć trzeba, że Amerykanie bardzo lubią z nami handlować. Może dlatego, że robią z nami interesy jak przed wojną handełse z kmiotkami na targu w Biłgoraju. Weźmy na ten przykład „biznes” z zakupem F-16. W styczniu znowu sobie o nas przypomniał i wezwał na dywanik Grzegorza Schetynę. Słowa powitalne skierował do... „Charlie Hebdo”. W dodatku wygłosił je po francusku (może świadom, że „nasz” tylko duka po angielsku). Zresztą nie miało to żadnego znaczenia, bo minister z Polski nie rozmawiał o sprawach Polski. Coś dukał o Ukrainie. Ryszard Schnepf, ambasador wszystkich Polaków w Waszyngtonie uznał wizytę za sukces: „To znakomity początek roku, pierwsza wizyta i absolutny szlem”. Nawiasem mówiąc pomysł z jego nominacją był testem na odporność Polaków, który, niestety, przeszedł pomyślnie. Wg Schnepfa, szef MSZ miał podnieść kwestię wiz. Nie podniósł. Podniósł za to wysłanie polskich wojsk do Iraku i Syrii. Wygłosił także kilka banałów o konflikcie nienawiści z wolnością i walce dobra ze złem. Na koniec krzyknął w pozie Papkina: Polska musi być gotowa do tej wojny!
Niedawno też w pozie Papkina i żarliwego patrioty deklarację wygłosił prezydent: „Polska chce skończyć z nieopatrznie ogłoszoną w 2007 r. polityką ekspedycyjną, która bardziej przystoi państwom, które mają rozległe interesy wynikające z imperiów kolonialnych. Polska każdą decyzję pięć razy obejrzy z każdej strony, zanim wyśle żołnierzy na antypody świata”. Przy okazji zełgał, że to wszystko zaczęło się przed 8 laty, bo w lutym 1998 r. w imieniu 40 milionów Polaków, bez pytania ich o zgodę wojnę Arabom wydał syn rabina. Zapomniał też, że w 2003 r. Miller wyzwalał Irak. Rozdarty między lojalnością wobec WSI i lobby żydowskiego, Komorowski zmieni zdanie. Aleksander Smolar powiedział prosto i jasno: „trudno domagać się sojuszniczej solidarności, deklarując równocześnie brak zainteresowania bycia sojusznikiem USA”, a wtórował mu organ Michnika: „pod nowym premierem to prezydent odpowiada za politykę zagraniczną i obronną”. Takie słowa na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” brzmią jak rozkaz. Ponadto trzeba się wykazać jakimś sukcesem. Nie wychodzi nam pomoc Ukraińcom w rozgromieniu Putina w Doniecku, to dołożymy Putinowi w Syrii. Jeśli do tego dodamy obsadę kadrową MSZ i to że trzeba szybko wydać 100 miliardów na broń, i to w izraelskich i amerykańskich firmach - udział w nowej awanturze mamy jak w banku. Ale nie dosłownie, bo dolary będą w pudle.
Polska na „wyzwoleniu” Iraku zyskała mało, ale rządzący całkiem sporo - 15 milionów dolarów w pudle od CIA za centrum tortur w Kiejkutach. Sowicie opłacony został taki dla przykładu Marek Belka. Amerykanie mianowali go szefem okupacyjnego rządu w Iraku, a później dyrektorem w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Millerowi pozwolili zwiedzić kwaterę CIA. Kwaśniewski został (wraz z Mosze Kantorem) przewodniczącym Europejskiej Rady ds. Tolerancji. Polska nie zyskała nic. Bo trudno nazwać zyskiem: antypolonizm amerykańskich Żydów, niezmienne wsparcie dla żydowskich roszczeń majatkowych, wizy dla Polaków i warszawską lożę B'nai B'rith. Dla Polski koszty naiwnych snów o potędze wyniosły 3 mld (nie mówiąc o 7 mld za przygodę afgańską), plus 720 mln dolarów z umorzenia irackiego długu oraz etykietka „okupanta”. W zamian dostaliśmy też rachunki do zapłacenia na 12 mld za F-16, a na otarcie łez zardzewiałą fregatę i 40-letnie samoloty transportowe. Interesy w wyzwolonym Iraku robił każdy, nawet antyamerykańska Francja, tylko nie my. Mimo że to polska spośród krajów regionu była tam najbardziej zaangażowana, z programu przezbrojenia irackiej armii wartości 3 mld dol., 85 proc. przypadło Ukrainie. Ci sami Ukraińcy, którzy dziś chcą od nas broni na kredyt i którzy robią z siebie nieporadne ofiary rosyjskiej agresji, wykorzystali nieporadność naszych polityków i wykopali z irackiego rynku, przyczyniając się przy okazji do obecnej nędzy polskiej zbrojeniówki. A propos Ukraińców, Onyszkiewicz za udział w pierwszej awanturze arabskiej zwanej „Wyzwolenie Kuwejtu” zapomniał wyegzekwować od szejków 50 mln dol. Dziś w kuluarach MON zabiega energicznie o pomoc dla Ukrainy. Odniósł nawet pierwszy, skromny sukces - 100 tysięcy kurtek zimowych. Jeszcze kilkanaście lat temu cieszylibyśmy się jak dzieci, gdyby nam zaproponowano wojnę z terrorystami. Dziś o entuzjazm trudno. USA to co prawda nasz najdroższy sojusznik i przyjaźń z nim musi kosztować, jednak inny sojusznik - Izrael każdego roku dostaje za przyjaźń 5 mld dolarów, a „strategiczne partnerstwo” z USA jest jego narodowym przemysłem, z którego żyje.
Obama powoli, ale konsekwentnie wycofuje się z bliskowschodnich awantur. Filarem swej strategii zrobił: unikanie kosztownych wojen w tej części świata (takich jak ta w Iraku, która poza 4500 zabitymi żołnierzami kosztował USA 1000 miliardów dolarów). Izraelska strategia podpalania świata i wyciągania kasztanów z ognia cudzymi rękami przestała mu najwyraźniej imponować, bo lobby izraelskie ma nadzieję, że Obama „zmieni reżim” w Syrii, że zbombarduje Teheran, i równocześnie wybawi Tel Awiw z frustrujących negocjacji z Palestyńczykami. Takim wyborem najbardziej zaniepokojony jest Netanjahu i upilnowanie, aby nie wywrócił stolika z kartami nie jest zadaniem łatwym. Dąsy Obamy i rosyjskie „nie” dla obalenia Asada rozsierdziło żydowskie lobby, bo cały misternie ułożony plan – zbombardować Damaszek, a później Teheran – na nic, psu na budę. Stąd ukraiński Majdan - „podbicie oka” Putinowi w odwecie za doznane upokorzenia. Victorii Nuland alias Nudelman nie przeszkadzało przy tym, że na Majdanie królowały portrety Bandery, którego ludzie okrutnie rozprawili się z jej przodkami i że neonazistowskie oddziały szturmowe wymusiły na Werchownej Radzie powołanie Arseniuka na premiera rządu. „Washington Post” kpił z Obamy: „kolejna zmiana reżimu powinna mieć miejsce w Moskwie”. Obama nieźle się pomylił - pozostawił w Departamencie Stanu i Obrony drużynę swych oponentów będących pod przemożnym wpływem neokonserwatystów, co oznaczało, że nie kontroluje swej własnej polityki. Przykładem może tu być John Kerry. Kim są owi neokonserwatyści? To ruch stworzony przez nowojorskich trockistów, którzy teorię „permanentnej wojny o komunizm” zamienili na „wojnę o demokrację”, tj. budowę hegemonii Izraela od „Nilu do Eufratu”, rękami USArmy. Nie bez znaczenia jest, że wiodącą w nim rolę pełnią Żydzi.A propos trockistów. Gdy nasz idiota dyplomatyczny był na jurgielcie za oceanem, w jednym z raportów postulował reformę polskiej armii tak, aby mogła wysłać na misje zagraniczne nawet kilkanaście tysięcy żołnierzy. Tłumaczył przy tym, że są oni tańsi w eksploatacji, a ich strata nie wpłynie na amerykańską opinię publiczną. Atak na Irak porównywał do walk pod Monte Cassino. Gdy Obama mianował Chucka Hagela na stanowisko sekretarza obrony, w Waszyngtonie (w tym w ambasadzie RP) zawrzało. Hagelowi (notabene szczycącemu się polskimi korzeniami) zarzucano, że jest „największym przeciwnikiem Izraela w historii amerykańskiego Kongresu”. Senator Lindsey Graham stwierdził, że to „policzek dla wszystkich Amerykanów wspierających Izrael”. Wypomniano mu słowa o „żydowskim lobby” i to, że ostrzegał przed „hultajskimi” elementami w Pentagonie i ich pomysłami na „wojnę z terroryzmem”. Nic też dziwnego, że długo nie porządził.
„Izraelski ambasador w UE” - tak postrzegają Polskę w Brukseli. Niegdyś miała pozycję na Bliskim Wschodzie, polskie firmy realizowały tam milionowe kontrakty. Tych aktywów wyzbyła się. Dziś straszy Arabów „strategicznym partnerstwem z Izraelem”, co wraz z deklaracją Schetyny o kolejnej wojence zagraża bezpieczeństwu państwa polskiego. Parlament Europejski przyjął symboliczną rezolucję ws. uznania państwa palestyńskiego. Wśród głosujących przeciw znaleźli się reprezentanci PiS, m.in. Andrzej Duda, Anna Fotyga, Marek Jurek i Ryszard Czarnecki. Prof. Krasnodębski uzasadniał to „szczególną wrażliwością Polaków na kwestię bezpieczeństwa narodu żydowskiego”. A wydawać by się mogło, że wrażliwość Polaków (także działaczy PiS) powinna być „szczególna” na kwestię - bezpieczeństwa narodu polskiego, i nikogo więcej. A propos Czarneckiego. Tuż przed Świętami Kneset nie wyraził zgody na ustawienie choinki z okazji święta chrześcijańskiego. Tymczasem w budynku PE w Strasburgu odbyła się uroczystość zapalenia chanukowego świecznika z okazji święta żydowskiego. Ceremonii przewodniczył Czarnecki. Uwagę zwraca, jak często działaczom PiS zdarza się przemawiać jednym głosem z tymi, których uważają za zaprzedanych wrogów sprawy polskiej, jak często prezentują koncepcje geopolityczne i fascynacje Izraelem identyczne z „Wyborczą”, jak często każdego, kto sceptycznie odnosi się do pomysłów wciągania Polski w bliskowschodnie awantury ogłaszają „agentem Putina”, a nawet antysemitą. Ich ekwilibrystyka ideowa przybiera nieraz dziwne figury. W kontekście przekrętów w wyborach samorządowych prezes PiS ogłosił: To wszystko ma także bardzo wyraźny aspekt międzynarodowy (…) w Polsce jest tylko jedna partia konsekwentnie prorosyjska – PSL. SLD kiedyś dokonało w tej sprawie zasadniczego zwrotu (…) wiadomo, jakie Miller zajął stanowisko w sprawie Iraku”. I tu przypomnijmy, że Prezes po inwazji na Irak krzyczał w Sejmie: to także nasza wojna. Nie chciał przy tym słyszeć głosu Jana Pawła II, który temu się sprzeciwiał.
Działania polskich polityków w obronie chrześcijan na Bliskim Wschodzie są żadne. Pomińmy tu Sikorskiego, który poprzez ożenek, z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego. Dużo mówi brak jakiejkolwiek inicjatywy PiS. Wyznawców Chrystusa giną tysiące, wraz z nimi giną ostatnie ślady kolebki chrześcijaństwa, a politycy PiS ślepo popierają politykę państwa, która pobudza islamski ekstremizm. Weźmy na ten przykład Witolda W., typowanego na przyszłego ministra w rządzie PiS, który w „Naszym Dzienniku”, uzasadniając konieczność zaangażowania Polski przeciwko Syrii po stronie USA, Turcji i ich sojuszników (tj. tych, którzy zbroją rebeliantów islamskich) nie wydukał ani słowa na temat eksterminacji chrześcijan. Dla uzasadnienia swoich proizraelskich postaw PiS szafuje fałszywym, nigdy nie istniejącym pojęciem cywilizacji judeochrześcijańskiej. Feliks Koneczny, którego teoriami cywilizacyjnymi „Gazeta Polska” podpiera się w odniesieniu do Rosji, wyraźnie przeciwstawiał cywilizację łacińską cywilizacji żydowskiej. W ataku na Rosję działacze PiS są więc łacinnikami, a przy uzasadnianiu miłości do Izraela - judeochrześcijanami. Gorliwie i z uporem rozpowszechniają narrację amerykańskich trockistów, i to przy pełnej świadomości, że za spadkiem popularności PiS w znacznym stopniu stały prożydowskie wybryki Lecha (tak jak dziś proukraińskie wyskoki Jarosława). Co pierwszy uzyskał dla siebie i dla Polski, gdy popierał „naszą wojnę” w Iraku? Może zaprzestanie żydowskich roszczeń majątkowych? A co drugi w zamian za umizgi wobec trockistów? Obietnicę rządzenia w Warszawie? Zdjęcia satelitarne Smoleńska? I jeszcze jedno – gdyby doszło do „wojny cywilizacji” i starcia Zachodu z islamem, kluczowym sojusznikiem USA będzie Rosja, co oznacza koniec marzeń o suwerennej polskiej polityce, gdyż w zamian Putin zażąda uznania bliskiej zagranicy, a trockiści oddadzą mu Polskę w pacht.
Na Bliskim Wschodzie toczy się wojna wszystkich ze wszystkimi, islamistów z chrześcijanami, sunnitów z szyitami. Wojna zamieniła Syrię w piekło, pochłonęła 200 tysięcy istnień ludzkich, z ogarniętego pożogą kraju uciekło 4 mln ludzi, a kolejne 8 mln to wewnętrzni przesiedleńcy. Nikt tam nie ma wątpliwości, że wojna rozgrywana jest ponad ich głowami, że istnieje diaboliczny plan niszczenia ich świata. Zdradzeni zostali, wydani na łup islamskich oprawców wyznawcy Chrystusa. Świat z sadystyczną satysfakcją obserwuje ich wyniszczenie. A wszystko dzięki „trosce” USA o stan demokracji w Babilonie. Dziwi milczenie katolickiej Polski. Zewsząd słyszymy o bohaterskiej walce Syryjczyków z reżimem Asada, o miłujących wolność „powstańcach”, o Izraelu - przedmurzu zachodniej cywilizacji. Nic natomiast, aby wrogiem islamistów był Izrael. Co więcej wydaje się, że są dla niego darem nieba. Izraelczycy nie ukrywają, że w ich interesie najlepszym rozwiązaniem dla toczącej się wojny jest... brak rozwiązania, a status quo, jaki by on nie był krwawy, lepszy niż zwycięstwo którejkolwiek ze stron. Mówią bez osłonek: „Niech się wykrwawią na śmierć. Niech się nawzajem wybiją. Im więcej, tym lepiej”. Gdy islamiści zdobyli połowę Iraku, na pomoc ruszyli Amerykanie. Skutek jest mizerny, w ogóle nie wiadomo, czy o ich pokonanie chodzi. Szewach Weiss biadoli: „Może się okazać, że międzynarodowa koalicja po rozprawieniu się z kalifatem stanie przed problemem irańskiej bomby atomowej. Izrael na pewno nie będzie się temu przyglądał biernie”. I nie przygląda się, bo jego strategicznym celem pozostaje nakreślenie nowej mapy Lewantu, podział państw arabskich na słabe etniczne i religijne państewka, wtrącenie regionu w stan permanentnego chaosu. Dzisiaj ma doskonały pretekst, by scenariusz taki wprowadzić w życie. Przy chwackim poparciu judeochrześcijan.
Krzysztof Baliński
(Tekst ukazał się w “Warszawskiej Gazecie) dnia 13.02.2015 r.)