Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Kto z Polaków nie przywykł jeszcze do tego, że nas usiłują sztorcować nieproszone guwernantki i spieszą oświecać samozwańczy kuratorzy – czas najwyższy się przyzwyczaić. Kogo jeszcze dziś zaskakują i serio przejmują obłudne przemowy i hucpiarskie pohukiwania „w obronie demokracji” oraz „europejskich standardów", rzekomo w Polsce zagrożonych – niech sobie uświadomi, że to wszystko już było.

 Od stuleci nie było przecież takiego pokolenia, któremu nie przypadłaby w udziale jakaś porcja przemądrzałych pouczeń udzielanych z fałszywą troską; które by się nie stało obiektem bezczelnego szantażu upozowanego na życzliwe doradztwo; czy wreszcie takiego, które by nie padło ofiarą podstępnej napaści przedstawianej jako nieodzowna pomoc. Przeglądając historyczne przykłady, których moc przywodzą na myśl wydarzenia ostatnich miesięcy i dni – od kiedy układ III RP wystąpił z całą siłą swoich środków masowej dezinformacji, zmuszając układ IV RP do podjęcia niezręcznego „dialogu” z Komisją Europejską – możemy pokusić się o wstępną systematyzację powtarzalnych motywów i stałych wątków antypolskiej narracji.

Zachodni intelektualiści i pożyteczni idioci wobec polskiej zuchwałości


 

Żywiołowa nieakceptacja naszej suwerenności ze strony ludzi, którzy skądinąd reprezentują niebagatelny potencjał intelektualny i zyskali poważny autorytet naukowy, ma tradycje tak długie, że bodaj czy nie sięgające początków naszej cywilizowanej państwowości. Listę „zachodnich intelektualistów” – którzy samo istnienie państwa Polan i wyjątkową zaradność jego władcy uważali za obrazę Boskiej i ludzkiej sprawiedliwości – otwiera kronikarz Thietmar (975-1018), biskup Merseburga. Zawarty w jego doprawdy niezastąpionej kronice rys sylwetki Bolesława Chrobrego jest bodaj pierwszym tak monumentalnym pokazem idiosynkrazji i autentycznej polonofobii. Czyniąc Bolesława głównym czarnym charakterem swej narracji, Thietmar ze szczególną częstotliwością nazywa go: „zuchwałym”, „krnąbrnym”, „pychą nadętym”; z zasady przypisuje „niegodziwe zamysły” i „złośliwe plany”. Owszem, sam pierwszy nasz koronowany monarcha nie był może człowiekiem „do rany przyłóż” i z pewnością nie nadaje się na wyidelizowany wzorzec ad usum Delphini, ale przecież przewielebny Thietmar popadł niewątpliwie w obsesję na jego punkcie. Żadne okrucieństwa i podstępy nie wyprowadzały niemieckiego kronikarza z równowagi tak bardzo, jak duma i niezależność. Szydło wychodzi z worka, gdy Thietmar wspomina kontakty Bolesława Wielkiego z niemieckimi panami (których nb zdołał przejściowo uczynić swymi lennikami): Jak przykro jest porównywać współczesnych z naszymi przodkami! Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się podniósł z miejsca.

 

Jakże dobrze znamy te wyrazy oburzonego niedowierzania: Polak mający zasłużone poczucie własnej wartości – to coś, co się do dziś w głowie nie mieści niejednemu z niemieckich „kronikarzy” naszej współczesności.

 

Całe cztery stulecia po Thietmarze, choć Korona Królestwa Polskiego jest już wysoko i trwale wzniesiona, w niemieckim obszarze językowym wciąż żywa jest tradycja kwestionowania pozycji polskiego władcy (wówczas także Wielkiego Księcia Litewskiego). Jako pod pewnymi względami prekursorskie należy wyróżnić dzieło Jana (Johannesa) Falkenberga (1385-1435), dominikańskiego autora zakontraktowanego przez Krzyżaków na potrzeby walki propagandowej prowadzonej na soborze w Konstancji. Polska delegacja z Pawłem Włodkowicem i Zawiszą Czarnym na czele musiała stawić czoła czarnemu pi-arowi, który Krzyżacy prowadzili wykorzystując dwa zamówione u Falkenberga dzieła: dłuższy i „cięższy” traktat „Liber de doctrina” oraz popularyzującą treści tego pierwszego „Satyrę na herezje i inne nikczemności Polaków oraz ich króla Jagiełły”. Demaskował w nich Falkenberg Jagiełłę jako ni mniej, ni więcej, krypto-poganina i uzasadniał nie tylko możliwość, ale wręcz chrześcijański obowiązek położenia gwałtownego kresu jego panowaniu. Cesarz ma prawo walczyć z poganami, nawet pokojowo nastawionymi – dowodził Falkenberg – a Polacy, którzy bronią pogan [tj. Litwinów], zasługują tedy na śmierć tym bardziej. Należy ich zatem obrócić w niewolników – pozabijawszy uprzednio samego Jagiełłę i wszystkich jego zwolenników. Tak referują poglądy Falkenberga badacze, którzy jednocześnie – może z lekką anachroniczną przesadą – czynią zeń pierwszego teoretyka genocydu. Tymczasem Jan Falkenberg jest raczej postacią po prostu nieszczęśliwą – za swe traktaty trafił nawet do papieskiego więzienia (polska dyplomacja potrafiła to stosunkowo szybko wyegzekwować) – pozostaje więc figurą prototypową „pożytecznego idioty”, który z przekonaniem godnym lepszej sprawy realizuje cudze polityczne zlecenie; z pełnym poczuciem własnej niezależności oddaje swój intelekt na usługi bardziej odeń samego bezwzględnych graczy.

 

Jakże znajomo jednak brzmią dziś te wywody: Polaków, którzy nie reprezentują wyznaczonej arbitralnie normy (a przy tym psują „krzyżackie” interesy), należy przymusić siłą do podporządkowania.

 

Ignoranci i ideolodzy światowej rewolucji przeciw polskiej anarchii i papizmowi

Że aby pisać o Polsce w tonie autorytatywnym niepotrzebna jest żadna głębsza znajomość rzeczy, a wytykać Polakom ich nieznośne wady i przyrodzoną niższość można bez powoływania się na jakiekolwiek bezpośrednie doświadczenie ani rzetelną wiedzę źródłową – to fakt na gruncie polonofobicznej literatury oczywisty. John Barclay, który nigdy na oczy nie oglądał Polski, napisał w swoim dziele opisującym kraje świata „Icon Animorum” [1630], że Polacy „są z przyrodzenia nieobliczalni i samowolni [born to ferocity and licence] i nie umieją się rządzić [not know how to govern themselves]”. Na gruncie takich uprzedzeń – kiedy dochodzi do nich jeszcze resentyment motywowany przesądem sekciarskim – nic dziwnego, że późniejszy, nawet bliski kontakt z Polską, może wszystko zmienić jeszcze tylko na gorsze. Stąd w brytyjskiej literaturze czasów rewolucji protestanckiej z kraju zrazu tylko lekceważonego, szybko awansuje Polska do rangi kraju potępianego – czego przykładem paszkwil: „Wieść z Polski o okrutnych praktykach papistowskiego kleru przeciw protestantom” [„News from Poland, of the cruell Practice of the Popish Clergie against the Protestants”, Londyn 1641] autorstwa Eleazera Gilberta, który przez jakiś czas bawił wówczas w Wilnie jako kalwiński agitator.

 

Stanowczo jednak całe sterty podobnych „Wieści z Polski”, jakie wyprodukowano w ogarniętym rewolucją protestancką świecie, nie zaważyły na wizerunku Polski tak znacząco, jak skromne skądinąd objętościowo publikacje nt. Polski, które wyszły spod pióra Jana Amosa Komenskiego (1592-1670), czeskiego rewolucjonisty, już nie tuzinkowego agitatora, ale niezwykle wpływowego guru (filozofa, teologa i pedagoga), który w połowie XVII w. znalazł schronienie w Polsce – by później odwdzięczyć się za to w specyficzny sposób, szerząc mianowicie wieści o polskiej nietolerancji. Dziś czczony nie tylko w ojczystych Czechach, ale uczyniony wręcz jednym ze świeckich „patronów” Eurokołchozu (patrz: program dla młodzieży „Commenius”), uczynił w swoim czasie wiele dla nawiązania nici spisku rozbiorowego (Szwecji, Brandenburgii, Siedmiogrodzian Rakoczego, Bogusława Radziwiłła i Kozaków Chmielnickiego) przeciw katolickiej Polsce. Dopięty traktatem w Radnot [1656], choć nie na długo i nie w pełni wprowadzony w życie - był to pierwszy tak bliski sukcesu spisek rozbiorowy. Patronowała mu Anglia Oliwera Cromwella, który w korespondencji do podbijającego wówczas Polskę Karola Gustawa wyrażał ukontentowanie faktem „utrącenia jednego rogu papieżowi”. Wymieniony wyżej Komenski adresował doń z kolei swój panegiryk „Carolo Gustawo” – i trafnie upatrując w szwedzkim królu najlepszego wówczas realizatora „straszliwego dzieła zreformowania świata” [terribile opus reformationis mundi] tak zachęcał: „Daj im [mieszkańcom Rzplitej] wolność, większą i lepszą, niż mieli...”

 

I to jest właśnie oryginalny wkład Jana Amosa Komenskiego w doktrynę antypolonizmu: ewentualne wyzucie Polaków z suwerenności, zniszczenie ich tradycji i odebranie praw – to nazywać się ma „większą i lepszą wolnością”.

 

Jakże współczesna to retoryka – i dziś przecież obecna w propagandzie, która brutalne zakusy na suwerenność narodu usiłuje przedstawić jako motywowane szczerą troską o jego swobody. A w perspektywie jawią się dalsze logiczne konsekwencje takiego rozumowania: jeśli argumenty nie przemawiają – wówczas nie pozostaje nic innego, jak tylko przykładnie ukarać i bez ceregieli zneutralizować „papistowskich” niewdzięczników, którzy sami nie chcą, a innym stoją na zawadzie w drodze ku „większej i lepszej wolności”.

 

XVIII-wieczny „Klub Obrońców Dysydentów” - na rzecz pokoju, tolerancji i oświecenia

Kulminacją antykatolickiej propagandy wymierzonej w Polskę jest tzw. sprawa toruńska [1724] – wyroki śmierci wykonane na protestanckich rajcach miejskich, którzy nie położyli kresu antykatolickiemu tumultowi (napaści protestanckiego motłochu na kolegium jezuickie). Stała się ta sprawa kanwą zorkiestrowanej na skalę kontynentu kampanii propagandowej wymierzonej w Polskę. Dwuznaczna rola Augusta II Mocnego nie zmienia faktu, że po raz pierwszy – być może od czasów „antypapistowskiej” aktywności Komenskiego – cała Europa zaalarmowana została wiadomościami o losie dysydentów tj. innowierców w Polsce, gdzie notabene możliwości publicznego sprawowania przez nich kultu były nieporównanie lepsze niż gdziekolwiek indziej. Tymczasem Fryderyk Wilhelm pruski zwrócił się do monarchów Wielkiej Brytanii, Danii, Szwecji i Rosji z ofertą synchronizowania nacisków na Polskę w celu poszerzenia praw dysydentów. Charakterystyczne, że największą troskę o ich los przejawiali akurat ci monarchowie, którzy we własnych domenach absolutnie wykluczali publiczny kult wyznań niepaństwowych. Np. katolicy w Berlinie dopiero dwie dekady później będą mogli słuchać Mszy Świętej w jednym kościele. Sprawa toruńska była więc tylko pretekstem dla podjęcia ofensywy przeciw katolickiej Polsce przez zjednoczony front heretyków ze schizmatykami.

 

W kolejnych dekadach ambasadorowie obcych państw w Polsce do perfekcji doprowadzą system wykorzystywania tzw. sprawy dysydenckiej dla wywierania presji na Króla, Sejm i Senat. Zwłaszcza w wykonaniu ambasadorów Rosji i Prus będzie to popis mistrzowskiej gry na wielu fortepianach – zarządzanie poprzez zorganizowany i podsycany konflikt wewnętrzny (np. konfederacja toruńska vs konfederacja radomska etc.). Z jednej strony nieustanne besztanie Polaków za rzekomy brak tolerancji staje się narzędziem skutecznej kontroli tracącego suwerenność państwa – z drugiej strony natomiast pomaga izolować Polskę na arenie międzynarodowej. Obydwa te zabiegi były wszak koniecznym etapem na drodze do ostatecznej parcelacji państwa.

 

Nikt jednak nie nazywał tego wówczas oficjalnie „rozbiorami” ani „napaścią”, ani - ma się rozumieć - „rozbojem w biały dzień”. Mówiono co najwyżej o „podziale”, ale bez żadnych negatywnych konotacji. Wręcz przeciwnie – zarówno występujący z bandycką inicjatywą Berlin, jaki kontrolujący sytuację Petersburg, jak też wreszcie doproszony do zbrodniczej spółki Wiedeń – wszyscy dbali o ubieranie paskudnych realiów w eleganckie frazesy. Nie mówiono jednak o utracie suwerenności, ale o „gwarancji wolności” – od czego cesarzową Katarzynę zaczęto tytułować „Gwarantką”. Ohyda, perfidia i rozbójniczy charakter kolejnych projektów rozbiorowych były tak ewidentne, że dla ich zneutralizowania trzeba było sięgnąć po retorykę wyższej konieczności – zaczęto tedy mówić o pokoju. I tak w korespondencji ze Stanisławem Augustem pisała Katarzyna, że wszystko czyni „dla zachowania powszechnego spokoju północy”, zaś Fryderyk pruski tłumaczył, iż: „Po próżnym przedstawieniu rozmaitych środków trzeba było chwycić się tego podziału jako jedynego środka uniknięcia powszechnej wojny”.

 

Fryderyk tłumaczył to wówczas akurat Wolterowi, który nie zaniedbywał okazji, by skomplementować swego mecenasa: „Utrzymują, że to Wasza Królewska Mość podał myśl podziału Polski, i wierzę temu, gdyż widać w tym geniusz”. Wolter był zresztą jednym z tych intelektualistów ówczesnej doby, którzy poniekąd przygotowali elity Zachodu – ale, o smutny paradoksie, także i samej Polski - do akceptacji rozbiorów Polski. Bez francuskiej „Encyklopedii” trudno bowiem wyobrazić sobie skutecznie prowadzoną przez „oświeconych” walki z polską tradycją narodową i katolicką – pod pretekstem przezwyciężania przywar narodowych, które podkreślano wspólnym mianownikiem „sarmatyzmu”. Sarmatyzm był w retoryce oświeconych wszystkim co najgorsze - był „starym”, którego należało się pozbyć w imię „nowego”. Walka z sarmatyzmem prowadzona w XVIII w. na łamach oświeceniowej prasy i literatury, ale także tak nowoczesnymi wówczas środkami masowej propagandy jak teatr – była pierwszą tak nowoczesną i zmasowaną kampanią, która w walkę z własną tradycją zaangażowała nie tylko sam język, ale i szeroką elitę, która wobec własnego narodu zaczęła stosować „pedagogikę wstydu”. Polegała ona wówczas - dokładnie tak jak i dziś – na wskazywaniu „standardów europejskich”, jako wzorca, którego osiągnięcie wymaga rozbratu z własną tradycją narodową, a nawet warta jest rezygnacji z części dorobku cywilizacyjnego.

 

Wdrażanie narodu politycznego do powszechnej akceptacji oderwania od korzeni i „transformacji” Polaka-sarmaty w Polaka oświeconego – to była szkoła, której przejście niewątpliwie przygotowało pierwsze pokolenia KEN na rozstanie z własną państwowością. Oświeceniowa nowomowa, która pozwalała szydzić z tego, co dla tylu pokoleń było świętością i negować wartość tego, co tylu pokoleniem dobrze służyło – niewątpliwie święciła tryumf na sejmie grodzieńskim [1793] – gdzie po spacyfikowaniu dość zresztą nielicznych malkontentów, o traktatach rozbiorowych mówiło się już: „szczęśliwe systemma jedności i przyjaźni” (sic).

 

Stalinowski front antyfaszystowski przeciw reakcji, antysemityzmowi i ksenofobii

Późniejsze doświadczenia historyczne w tej dziedzinie dają się już opisać jako kolejne repliki i mutacje przedstawionych wyżej modeli. Niezmiennie obowiązuje żelazna zasada nie nazywania rzeczy po imieniu – dlatego odbieranie Polsce suwerenności przedstawia się zawsze jako tryumf rozsądku, sprawiedliwości i przezorności – jako zażegnanie jakiegoś większego niebezpieczeństwa, które Polacy samym swoim istnieniem gotowi sprowadzić na świat. Dlatego wszystkie inwazje Polski – te dokonane i te niedokonane – mają motywacje wyłącznie „pokojowe”. I Hitler z Goebbelsem, i Stalin z Mołotowem deklarują w każdym przypadku troskę o pokój światowy, dla którego „awanturnicza” postawa Polski jest zawsze największym zagrożeniem.

Nic nowego w tej sprawie – jak przez cały XX w., tak i dziś np. mniejszość żydowska systematycznie sięga po sprawdzony model „sprawy dysydenckiej” – nie cofając się przed praktyką donosu na własne państwo do organizacji międzynarodowych. A od kiedy w 1926 r. na Kremlu zdecydowano walczyć z Polską pod hasłem „antyfaszyzmu” – czynią to z wielkim oddaniem kolejne pokolenia funków, dzieci, wnuków, a dziś pewnie już nawet prawnuków stalinowskiego Kominternu. Z ich udziałem trwa niekończący się „koncert na pudła rezonansowe” – w którym krajowi funkcjonariusze frontu ideologicznego udzielają wywiadów towarzyszom z Zachodu, aby następnie prezentować środowiskowe opinie jako „reakcje prasy zagranicznej”. Instancje zagraniczne angażowane są dla uzyskania przewagi w rozgrywce, jaka toczy się na krajowej scenie politycznej i za jej kulisami.

 

Mężowie i żony stanu innych państw, reprezentujący interesy rozmaitych mafii, służb i lóż, z dużym zaangażowaniem wchodzą w role „gwarantów” naszych pryncypiów ustrojowych – niczym Katarzyna przed 250 laty. W kolejnych epokach wraca ten mechanizm ubezwłasnowolnienia – wytyczania horyzontów aspiracjom narodu pod groźba zastosowania np. „doktryny Breżniewa”, czy jej swoistej wersji obowiązującej dziś w Unii Europejskiej (gdzie w miejsce imperatywu „obrony socjalizmu” mamy wykorzystywany właśnie imperatyw „obrony demokracji”).

 

Pięć lat temu w pisanym na łamy „Polonia Christiana” tekście „Klasycy antypolonizmu” stwierdzałem oczywistości: Oto Polskę krytykuje się, redukuje i stawia w stan likwidacji zawsze z pozycji wyższości cywilizacyjnej – w imię „ogólnoludzkich” celów. Zawsze idzie o jeśli nie o „zabezpieczenie pokoju w świecie”, jeśli nie o „wspólne zwycięstwo” (np. „nad faszyzmem”), to przynajmniej o dobro samej Polski (np. jej „dostosowanie do standardów” i „pełną integrację”). Do kanonu antypolonizmu należy nigdy nie wyrażane wprost, a jednak najgłębiej żywione przekonanie, że Polska zostawiona samej sobie jest potencjalnie niebezpieczna – na zewnątrz (np. zagraża „jedności”) i do wewnątrz (zagraża np. „mniejszości”). Że zatem Polska powinna, musi – w imię nieubłaganych praw postępu – być poddana jakiejś kontroli. Inaczej bowiem niechybnie „zbudzą się demony” (fakultatywnie: „nietolerancji”, „ksenofobii”, „antysemityzmu”). Nie można więc Polski zostawić samopas – trzeba ją urzędowo ubezwłasnowolnić, poddać kurateli oświeconych guwernantek, które już wiedzą jak sprawić, by Polacy wyzbyli się złych nawyków wysysanych z mlekiem matki.

 

Pozostaje nadzieja, że zwłaszcza w ostatnich latach skokowo maleje podatność Polaków, zwłaszcza młodych na pedagogikę wstydu z jednej, a i zwykłe pogróżki z drugiej strony. Chwała Bogu, wielu z nas zdążyło już zauważyć, że niezależnie od tego, jak daleko zajdziemy na drodze kompromisu, konformizacji, a potem konsekwentnie bezwarunkowej kapitulacji - Polska z zasady jest dla „obozu postępu” w ogóle nie do przyjęcia. Ze strony dziedziców Komeniusza nie ma i nie będzie przyzwolenia na żadną prawdziwą Polskę – zwłaszcza tę trwającą przy Tradycji. Nie ma zatem istotnych źródeł trwałego i pożytecznego Jej istnienia – innych, niż Wola Boża i nasza własna wolna wola. Co sobie z całą mocą uświadomiwszy, możemy odetchnąwszy z ulgą zacząć poważnie myśleć o odzyskaniu kontroli nad własnym życiem narodowym. A to oznaczać powinno opracowanie planu pilnego wycofania się ze stanu tej uwłaczającej zależności, którą Andrzej Olechowski (b. MSZ III RP, w PRL TW SB „Must”, uczestnik spotkań Grupy Bilderbergu i Komisji Trójstronnej), gdy przed laty zachwalał Polakom uroki Eurokołchozu, wskazał jako najważniejszą korzyść: „możliwość współdecydowania o własnych sprawach” (sic!).

 

 

Grzegorz Braun