W Polsce jest wiele pomników i tablic upamiętniających Niemców - "niewinne ofiary wojny". Wyróżniają się na tle polskich - zgrzebnych, zaniedbanych, w większości jeszcze peerelowskich, często o wątpliwej treści wynikającej nie tyle z potrzeby upamiętnienia wojennej historii Narodu Polskiego, ile z niegdysiejszych "zadań pracy propagandowej" komunistów
Niemieckie upamiętnienia znajdują się nie tylko na Opolszczyźnie, gdzie budzą szczególne wątpliwości z powodu stosowania niemieckiej symboliki militarnej. We Fromborku, na zieleńcu między wzgórzem katedralnym a Zalewem Wiślanym, stoi głaz z tablicą pamiątkową poświęconą Niemcom, którzy w panicznej ucieczce przed nadciągającymi wojskami sowieckimi gotowi byli raczej utopić się w morzu niż dostać się w ręce bolszewików. Całe rodziny niemieckie ginęły zatem w styczniu i w lutym 1945 r. w lodowatych wodach Zalewu Wiślanego, pędząc na zachód jak na złamanie karku po tafli lodowej. Mimo 20 stopni mrozu nie wytrzymywała ona sowieckich bombardowań i morze pochłaniało niemieckich uciekinierów, razem z ich końmi, furmankami i tobołkami. Sowieci mścili się za zdradę, niedotrzymanie przez niewdzięcznego sojusznika ustaleń paktu Ribbentrop - Mołotow, za atak na ich państwo, za traktowanie sowieckich jeńców jak bydło, za okrutne pacyfikacje rosyjskich wsi pomagających sowieckim partyzantom. Powodów nie brakowało, a litości nie było, bo każdy coś w tej wojnie widział i wycierpiał.
Wydawałoby się, że te sprawy powinniśmy pozostawić po latach do wyjaśnienia samym Niemcom i Rosjanom, ale nie - "szlachetni" Polacy nie dali się wyprzedzić i postawili we Fromborku pomnik z napisem: "450.000 mieszkańców Prus Wschodnich przeżyło exodus przez Zalew i Mierzeję, pędzeni przez okrutną wojnę.
Wielu utonęło, inni zginęli w lodzie i śniegu. Ich ofiary wzywają nas do porozumienia i pokoju". Okazuje się, że to nie Sowieci gnali Niemców po Zalewie, ale "okrutna wojna". Verstanden? Sowieci nie, bo Niemcy w ogóle bardzo nie lubią wytykania Rosji - prawnej następczyni Związku Sowieckiego - czegokolwiek z przeszłości, nawet zagłodzenia na śmierć w niewoli ponad 95 tysięcy żołnierzy Friedriecha von Paulusa. Do tego stopnia nie lubią burzyć spokoju Rosji, że współpracownicy Eriki Steinbach podali swego czasu, że 8,5 mln Niemców zostało wyrzuconych z własnych domów - pod koniec wojny i po wojnie - przez... Polaków! Bo z "Polaken" rzecz się ma inaczej niż "z naszymi rosyjskimi przyjaciółmi". Tu można walić, ile wlezie. Więc walą.
Scenariusz niemieckich ewakuacji na zachód był pod koniec wojny zawsze taki sam: władze niemieckie ogłaszały kolejne miasta "festungami" (twierdzami), żołnierze sowieccy "zachęcani" do odwagi przez szklankę wódki i enkawudzistów z automatami strzelającymi im w razie potrzeby w plecy przewalali się gęstą masą trupów przez te "festungi". Decyzje o ewakuacji władze niemieckie podejmowały zawsze za późno, wywołując totalny bałagan, blokadę dróg ucieczki i tragedię tysięcy niemieckich rodzin. Na spokojniejsze, wcześniejsze wyjazdy nie wyrażano zgody, by "nie siać paniki". Z kolei, gdy padał spóźniony już rozkaz o ewakuacji, nie można go było nie posłuchać. W Grabowie na Pomorzu Gdańskim esesmani spalili żywcem w betonowej piwnicy kilka polskich rodzin (ponad 20 kobiet i dzieci), które nie usłuchały polecenia o ewakuacji.
"Spotkanie Polaków i Niemców pod pomnikiem we Fromborku było krokiem na drodze porozumienia między obydwoma narodami" - napisano we fromborskiej gazecie lokalnej. A ja zawsze myślałem, że porozumienie między narodami polskim i niemieckim buduje się poprzez wielokrotne, wspólne potępienie zbrodniczego systemu, który naród niemiecki, niestety, poparł w latach 30., a który potem doprowadził Polskę i same Niemcy na krawędź zagłady.
"Tragedie morskie"
Na hasło "tragedie morskie" nasza wiedza i wyobraźnia przywołują od razu obraz "Titanica", brytyjskiego transatlantyckiego parowca pasażerskiego, zbudowanego w roku 1912 jako "najbezpieczniejszy statek świata", który zatonął w pierwszym rejsie, po zderzeniu z górą lodową na północnym Atlantyku. Morze pochłonęło wówczas 1503 pasażerów - ofiar największej morskiej katastrofy w historii.
Tak sądziliśmy do niedawna. Teraz okazuje się, że do kategorii "tragedii" czy "katastrof" morskich trzeba także włączyć niemieckie okręty wojenne, zatopione przez sowieckie torpedy, razem ze sprzętem wojennym oraz kilkoma tysiącami niemieckich żołnierzy, oficerów, załóg niemieckich łodzi podwodnych i funkcjonariuszy NSDAP z rodzinami. Będziemy ich czcić i opłakiwać jako "ofiary tragedii morskiej".
"Wilhelm Gustloff", "Goya" i "Steuben"
W ostatnich miesiącach wojny doszło na Bałtyku do kilku spektakularnych ataków sowieckich samolotów i łodzi podwodnych na niemieckie okręty wojenne, które zostały zatopione przy użyciu torped. Po latach zatopienie tych jednostek Kriegsmarine - uzbrojonych i przewożących żołnierzy oraz załogi niemieckich okrętów podwodnych - "sprzedaje się" naiwnym, w ramach "niemieckiej polityki historycznej" jako "największe katastrofy morskie w dziejach" i porównuje się je z tragedią "Titanica"! W Polsce ta naiwność osiągnęła właśnie swoje apogeum. Po latach "rozmiękczania" Polaków (m.in. liczne publikacje w trójmiejskiej mutacji "Gazety Wyborczej" oraz "wirtualny pomnik tragedii 'Wilhelma Gustloffa'") doszło do wmurowania w Gdyni tablicy pamiątkowej z napisami polskimi i niemieckimi: "Ku pamięci ofiar zatopionych statków 'Wilhelm Gustloff', 'Steuben' i 'Goya'" - niemieckich statków wojennych.
MS "Wilhelm Gustloff" był przed wojną statkiem quasi-pasażerskim do zadań specjalnych. To flagowy okręt hitlerowskiej organizacji Kraft durch Freude (Siła przez radość) zbudowanej przez jednego z najbliższych ludzi Hitlera - Roberta Leya. Okrętowi nadano imię na cześć nazistowskiej kreatury, zastrzelonej przez zdesperowanego żydowskiego studenta w roku 1936 w Szwajcarii. Po wybuchu wojny "Wilhelm Gustloff" służył jako "pływające koszary" dla załóg zbrodniczych u-bootów atakujących na morzu zarówno jednostki wojskowe, jak i cywilne.
30 stycznia 1945 r. "Wilhelm Gustloff" wypłynął z portu w Gdyni z ponad tysiącem niemieckich żołnierzy i z nieustaloną (ze względu na panujący chaos) liczbą przerażonych uciekinierów, którym władze niemieckie wcześniej uniemożliwiły ewakuację. Było tam wiele niemieckich kobiet i dzieci, liczonych w tysiącach... Gdyby Niemcy mieli choć trochę wyobraźni i litości dla swoich uciekinierów, to zdemontowaliby działa na pokładzie, zdjęliby siatki maskujące i wymalowali znak Czerwonego Krzyża. Tymczasem statek płynął jako okręt wojenny. 30 stycznia napotkał na swojej drodze na wysokości Łeby sowiecką łódź podwodną S-13, której kapitan bez wahania wystrzelił torpedy. Niemiecki transportowiec zatonął, a przybyłe na miejsce inne niemieckie okręty uratowały zaledwie 838 osób (niekiedy podaje się, że 1100), czyli około 10 proc. wszystkich pasażerów.
Dowódcą sowieckiej łodzi był kpt. Aleksandr Marinesko, o którym Niemcy piszą teraz, że "już uprzednio okrył się niesławą i gwałtownie musiał się wykazać skutecznością i oddaniem, po serii pijackich, ocierających się o dezercję wybryków". Skąd oni to wiedzą?! Otóż, przede wszystkim wiedzą, że nie można oskarżać en bloc Sowietów o zbrodnię na "Wilhelmie Gustloffie", bo nie ma sensu niweczyć doskonałych obecnie relacji niemiecko-rosyjskich jakimiś trupami z przeszłości. Niemcy doskonale wiedzą, że Rosjanie nie tolerują jakichkolwiek uwag pod adresem Związku Sowieckiego i jego "bohaterskiej armii" w czasie ostatniej wojny. Wiedzą też, że warto wykorzystać takie wydarzenia, jak zatopienie "Wilhelma Gustloffa" do forsowania tezy, że II wojna światowa była dla narodu niemieckiego taką samą tragedią jak dla narodów, które Niemcy zaatakowali, a może nawet większą, więc trzeba Niemcom - bitym i wypędzanym - współczuć. Kapitan Marinesko, pijak i "prawie dezerter", to bardzo wygodne obejście ewentualnych pretensji Rosjan, jak powszechnie bowiem wiadomo, inni oficerowie sowieccy nie pili...
Niewątpliwa tragedia kobiet i dzieci na "Wilhelmie Gustloffie" obciąża też niemieckiego, a nie tylko sowieckiego dowódcę.
MS "Steuben" służył od 1945 r. w Kriegsmarine, przeznaczony był do ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich. 9 lutego 1945 r. wypłynął z Pilawy, kierując się do portu w Kilonii. Miał na pokładzie około 4300 osób, z tego połowę stanowił Wehrmacht. Następnego dnia po wyjściu z portu trafiły go sowieckie torpedy z M-13. Marinesko jeszcze nie wiedział, że właśnie zasłużył sobie na tytuł Bohatera Związku Sowieckiego - choć przyznano mu go dopiero pośmiertnie. "Steuben" poszedł na dno, Niemcom udało się uratować tylko około 600 ludzi.
MS "Goya" był także okrętem Kriegsmarine. 16 kwietnia 1945 r. opuścił Hel i obrał kurs na Kopenhagę. Tak samo jak "Wilhelm Gustloff" i "Steuben" oznakowany był jak normalny okręt wojenny. Został najpierw zaatakowany przez sowieckie bombowce, a potem przez dwie torpedy z sowieckiej łodzi podwodnej L-3. Uratowano 165 osób. Utonęło około 6 tysięcy pasażerów, wojskowych i uchodźców niemieckich.
Zabijać do końca
W ostatnich latach Niemcy opłakują "niepotrzebne ofiary" alianckich bombardowań Drezna czy wymienionych trzech statków. Sugerują, że to była czysta zemsta, że to nie miało już wpływu na losy wojny. Wtórują im liczni polscy pożyteczni idioci, którzy nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że w tej wojnie Niemcy zabijali do samego końca, a dywanowe naloty alianckie czy ataki na transportowce wojskowe nie były "zbrodniami na ludności cywilnej", lecz sposobem na ostateczne złamanie wroga i zaoszczędzenie krwi własnych żołnierzy. Wszyscy ci, którzy opłakują tak rzewnie, ze względów "humanitarnych" i "ogólnoludzkich", pasażerów "Wilhelma Gustloffa", niech zostawią trochę łez i współczucia na przykład dla 6500 więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, umieszczonych na pokładzie niemieckiego liniowca SS "Cap Arcona" w porcie Neustadt, wystawionego celowo pod hitlerowską banderą, a nie pod białą flagą, by został on zbombardowany przez brytyjskie rakiety. Brytyjczycy zaatakowali okręt, sądząc, że bierze on dalej udział w wojnie. Zginęło ponad 5 tysięcy więźniów. Do tych, którzy resztkami sił starali się dopłynąć do brzegu, Niemcy (także cywile) strzelali jak do kaczek, zabijając ponad 500 osób. Pozostałych uratowali brytyjscy żołnierze, zaalarmowani strzałami. To był 3 maja 1945 roku! Za kilka dni kończyła się wojna...
Ganz egal...
Mijają lata, wojna wydaje się odleglejsza. Jej polskie ofiary coraz bardziej irytują "obywateli świata", których liczba u nas ostatnio wzrasta. Wzmaga się fascynacja niemczyzną i głupia, bezmyślna wiara w to, że jeśli będziemy Niemcom dogadzać i przytakiwać, to w końcu zostaniemy ich przyjaciółmi. Nic podobnego. Niemcy pogardzają tymi, którzy nie szanują samych siebie. Pogardzają ludźmi słabymi. Jeśli zaś chodzi o arogancję, to raczej nie mają żadnych zahamowań. W ostatnich latach bardzo konsekwentnie prowadzą swoją "politykę historyczną". W ogólnych zarysach jest ona bardzo prosta: w czasie II wojny światowej najwięcej ucierpieli Żydzi zabijani przez nazistów (nie Niemców, lecz nazistów) oraz ich pomocników z różnych krajów, m.in. Polaków. Niemcy są takimi samymi ofiarami wojny, jak inne narody, ponieważ zostali oszukani przez nazistów... Pamiątkowa tablica ofiar niemieckich statków wojennych w polskim mieście Gdyni ufundowana przez "mniejszość niemiecką w Gdyni" (!) jest ważnym krokiem w realizacji tej, jakże prostej, polityki.
Co dalej? Propozycję następnej tablicy złożył na portalu internetowym prezentującym "wirtualny pomnik ofiar 'Wilhelma Gustloffa'" jeden z poirytowanych polskich internautów: "Pamięci załogi okrętu Kriegsmarine 'Wilhelm Gustloff' i ewakuowanych na jego pokładzie tysięcy niemieckich marynarzy i żołnierzy, których nie zabiły wcześniej bezlitosne alianckie torpedy i bomby; uciekających hitlerowskiej administracji, działaczy NSDAP, członków Selbstschutzu, funkcjonariuszy Policji, Gestapo oraz ich rodzin, zatopionych w lodowatych wodach Bałtyku - współczujący Idioten aus Polen"...
Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100213&typ=my&id=my71.txt