Śmierć ks. Ignacego Skorupki
Durnia nie było w klasie. Poszli wszyscy. Do 236 ochotniczego pułku piechoty. Ćwiczono ich ledwie ze trzy tygodnie, bo dłużej się nie dało. Dostali wtedy szkołę! Mocny Boże! Wychudli, sczernieli, a każda żyłka bolała z umęczenia. Dużą w tym czasie pociechą dla nich była stała obecność wśród nich ks. Skorupki. Młody prefekt, ledwie się ze mszą i co pilniejszymi sprawami uwinął, zaraz biegł do koszar. Pogodny, a pełen świętego zapału, był dla nich jak ukochany starszy brat. Umacniał ducha, załatwiał interesy swoich chłopców, paczki i listy z miasta i do miasta nosił chętnie. Nieraz za własny, ciężko zarobiony grosz kupował czekolady na całe dwa plutony. A przede wszystkim ani na chwilę nie zwątpił w polskie zwycięstwo. Mimo najgorszych wieści śmiał się tylko i żartował z Moskwy dobrodusznie :
— Udało się wieprzowi własnego ucha sięgnąć — mawiał pogardliwie — bo i cóż ci Moskale? Znam ich dobrze, bom jeden rok pośród nich spędził, ratując naszych uchodźców podczas wielkiej wojny. Chłopy ciemne, pijane i głupie. Batem ich pędzą, to i lezą. A trafią na wypoczęte wojsko, to staną. A tu już pułków ochotniczych bez liku, Poznańskie z pomocą idzie, cały kraj, jak jeden obóz. I dotychczas Moskwa tylko liczbą bierze. A cóż jest liczba wobec ducha? Nie dadzą wam rady, chłopcy. Nie!
— Pewnie, że nie dadzą — odezwał się poważnie znany żartowniś Zakrzewski. — Wziąć choćby takiego Stasia Wrzoska. Karabin mu się o pięty obija, bagnetem się podpiera jak laską, a niech chuchnie, to trzech chłopa wywróci. Żołnierz jak się patrzy.
Roześmiali się wszyscy, roześmiał się i ks. Ignacy. Bo Staś Wrzosek, najmłodszy z siódmej klasy, rzeczywiście drobniutki był i szczupły jak dziecko. Czupurny za to i w bójkach waleczny jak żaden. Zaczerwienił się teraz ze złości, ale odrzekł spokojnie:
— Głupiś, Zakrzewski. Właśnie Cięglewicz i ja to żelazna brygada. Mnie żadna kula nie trafi, bo nie ma w co; a w Cięglewicza można walić bez skutku jak w poduszki. Nie bójcie się nic! My was poprowadzimy do zwycięstwa!
Znowu śmiali się chłopcy. Grubas Cięglewicz nie rzekł nic jako flegmatyk. Może też i nie zdążył, bo nagle zjawił się sierżant Wójcik i wrzasnął wielkim głosem:
— Alarm, chłopcy! Alarm! Wystąp w rynsztunku i z bronią.
Zerwali się równo ze świtem. Jak zawzajemną umową witała słońce z obu stron straszliwa kanonada. Rosyjskie działa waliły gdzieś spod Radzymina, polskie z poligonu w Rembertowie. W powietrzu stanął jednostajny huk i łomot. Gotując się na spieszny alarm, chłopcy nie widzieli przecież pękających szrapneli ani granatnich wybuchów. Artyleria tłukła ponad głowami wojsk, do sobie tylko znanych celów. Parząc wargi gorącą kawą i pojadając spiesznie ogromne pajdy chleba, spostrzegli z radością, iż w nocy nadeszły do Ząbków nowe oddziały wojska. Po obu stronach plantu kolei, stały bataliony w oczekiwaniu z bronią u nogi, w błyszczących hełmach szturmowych. Na komendę sformowali kolumnę i oni. Zjawił się ks. Skorupka i udzielił im absolucji in articulo mortis*. Nadjechał gen. Haller i przemówił krótko do wojsk. I oto szereg za szeregiem, batalion za batalionem jęły znikać w otaczających lasach i zagajnikach.
Drużynowy Mrozowski z ósmej, dziś w randze plutonowego, choć bardzo w tej chwili zajęty, dostrzegł przecież po kilku krokach idącego obok siebie prefekta*. Ksiądz podwinął nieco sutannę, a w ręce miał brewiarz i hebanowy krzyżyk ze srebrną Męką Pańską. Mrozowski zdziwił się bardzo.
— A ksiądz dokąd? — zapytał.
— Z wami. I ja się przydam — rzekł prefekt, nie odrywając oczu od książki.
Mrozowski spojrzał jeszcze na krzyżyk i na kolbę swego karabinu, ale nic nie powiedział. Nie odezwał się ani słowem nikt z całego plutonu, choć dziwili się wszyscy. Ksiądz miał na twarzy powagę i zatopiony był w modlitwie. Szli tak szeroką drogą leśną, może z pół godziny. Mimo bezustannego grzmotu armat nie działo się właściwie nic. Nie celowano do nich ani nie widzieli nieprzyjaciela. Szli jak na wycieczkę harcerską, tylko że z bronią. W szeregach słychać już było znowu półgłośne żarty i wesołe zaczepki. Ziętkiewicz natrząsał się ze Sznajdra, który nawet i w lecie ubrał koszulkę wełnianą w obawie kataru. Teraz w sierpniowym upale i pod ciężarem rynsztunku, pot lał się zeń jak z cebra…
Doszli już prawie do skraju lasu, gdy nagle ponad ich głowami rozległ się piekielny jakiś ryk czy chichot. Zadarłszy w górę głowy, ujrzeli na błękitnym niebie pomarańczowy błysk i obłoczek białego dymu. I znowu chichot, błysk i obłoczek. Szrapnele. Białe dymy stały już chmarami w powietrzu jak gołębie. Układały się gdzieś w prawo od nich, nad lasem. Zaraz rozległy się komendy.
— Stój! Ładuj broń!
Żarty urwały się od razu. Szczęknęły zamki karabinów i kolumna zjeżyła się bagnetami.
— W tyralierę!
Jak długie sznury pocisków, rozsypały się po obu stronach drogi łańcuchy strzelców. Ksiądz Skorupka schował brewiarz i stanął za drugim plutonem.
— Naprzód! Marsz!
Wybuchy szrapneli zbliżały się coraz bardziej. Łańcuchy ruszyły równym krokiem z bronią w ręce. Wyszły z lasu w rzadki i niewysoki zagajnik. Jak na dłoni mieli teraz przed sobą zabudowania wsi Ossów.
Zaraz też rozległsię stamtąd suchy trzask salw karabinowych. Kule gwizdały górą i odbijały się z pluskiem o sosny opuszczonego przed chwilą lasu. Chłopcy pobledli z wrażenia.
Głowy schylały się same przez się, ruchem mimowolnym i śmiesznym. Raz po raz przebiegały po batalionie groźne okrzyki:
— Odstęp trzymaj!! Odstęp!
Szli znowu chwilę, która wydawała się nie mieć końca. Kule nie wyrządzały im szkody. Lecz oto przestrzeń przed nimi rozdarł nieznośny terkot:
— Trrr! trrr! trrr! — jakieś gniewne warczenie i plucie. To karabin maszynowy. Jeden i drugi. I nagle Ziętkiewicz, na środku łańcucha, zakręcił się na pięcie jak fryga i runął. Szeregi zbladły jeszcze bardziej, twarze stały się szare i złe. Ale już znowu padł ktoś na bok z jękiem, a z drugiego łańcucha rozległ się przeraźliwy wrzask. Żołnierze jakby zawahali się chwilę. Sąsiedzi jęli tracić odstęp, cisnąć się i kupić jak najdalej od miejsc, gdzie padli zabici i ranni. Wróciła im przytomność nowa komenda:
— Padnij! Celownik tysiąc. Pal!!
Łańcuchy padły na ziemię, jak kosą ścięte. Chłopcy strzelali bezładnie i z pasją do niewidocznego wroga. Mierzyli w budynki i w każdy między budynkami odstęp. Maszynki zamilkły teraz jak trafione. Odpowiadał tylko rzadki ogień karabinowy. Poderwano ich z ziemi znowu:
— Biegiem, marsz! Odstęp trzymaj!
Rzucili się naprzód i od razu też dobiegł ich straszliwy terkot. Dał kozła jeden z szeregu i drugi i trzeci… Znowu padli i znowu się poderwali… Powtarzało się ciągle to: „padnij” i „biegiem marsz!” Przebytą drogę znaczyli coraz cięższymi stratami.
Ks. Skorupka został w tyle: od czasu, gdy padł trafiony w serce Ziętkiewicz. Ksiądz własnoręcznie zamknął mu niewidzące już oczy, a potem, przyłączywszy się do pułkowego lekarza, pomagał dźwigać rannych sanitariuszom i udzielał ostatniej pociechy konającym. On to przykładał hebanowy krzyżyk do sinych warg facecjonisty Zakrzewskiego, on ocierał zimny pot z czoła Sznajdra. (Nie pomogła biedakowi i wełniana koszulka…).
W pewnej chwili usłyszał niedalekie a straszliwe wrzaski od Ossowa. Skończywszy modlitwę za konającego, uniósł głowę i zobaczył, że z zabudowań biegiem wyruszyło rosyjskie mrowie, wprost na batalion. Maszynki* zamilkły na dobre. Kontratak. „No teraz dobrze dostaną” — myślał ksiądz o Moskwie, przyłożywszy dłoń do czoła, aby lepiej widzieć. Lecz nagle, oderwał rękę i podniósł się z ziemi. Na jego przystojnej twarzy odbił się gniew i zdumienie. „Co to takiego? Co się dzieje?!” — Nie mógł zrozumieć z początku.
Naprzód! Chłopcy! Naprzód!
Poderwali się co prawda z ziemi i poszli, ale nie naprzód, tylko w tył. Uciekają. Przerazili się wrzasku i moskiewskich bagnetów. Uciekają! Ucieka cały pierwszy łańcuch, ucieka i drugi, trzeci chwieje się już w oczach…
Ks. Skorupka uniósł sutannę ręką i bez chwili namysłu, rzucił się naprzeciw panice.
— Stój! Chłopcy! Stój! — krzyknął.
Kilku minęło go z przerażonymi oczyma, bez słowa. Lecz zdążył już wstrzymać za połę małego Wrzoska.
— Stój! Tchórzu! Stójcie, chłopcy! Zatrzymuj innych, Wrzosek!
Stanęło już kilku naraz. Nadbiegł wolno i plutonowy Mrozowski. Zatrzymał się zaraz. Coś gadał, że zginęli wszyscy oficerowie. Był wściekły. Zawracał uciekinierów za kołnierz, a i razów kolbą nie żałował. Stanęli już wszyscy. Wracali nawet ci, co najdalej odbiegli. Kilku bez broni.
— W tyralierę, chłopcy! Padnij! Pal! — komenderował prefekt.
Padli i huknęli nagle ze wszystkich luf. A strzelał już trzeci łańcuch, i czwarty, i piąty. Trach, trach, trach — szła salwa za salwą. Moskwa urwała wrzask i zawahała się widocznie. Gęsto skupieni do ataku, kładli się pokotem od niedalekich strzałów. Trach, trach, trach — waliły nowe salwy. Moskale stanęli i przywarli do ziemi, na rozkaz widać. Jęli odstrzeliwać się niezdarnie.
Ksiądz Skorupka nie dał się opamiętać swoim chłopcom. Wyszedłszy przed łańcuchy, wzniósł do góry hebanowy krzyżyk, zanim przebrzmiała pierwsza salwa leżącej teraz Moskwy.
— Śpiewaj „Serdeczna Matko”! Naprzód, marsz!
Z pieśnią na ustach ruszyła tyraliera do ostatniego ataku. Ksiądz na przedzie, bezbronny, z krzyżem w ręce, z rozognioną twarzą. Biegli za nim, nie dbając o padających kolegów. Miast niedawnej trwogi ogarnął ich szał walki. Mijali prefekta w tęgich skokach, byle prędzej do Moskali dopaść. A ci strzelali już coraz rzadziej. Pierwsze ich szeregi rzuciły nagle broń i uniosły ręce do góry. Reszta podała tył w panicznym strachu. A z lasu, od strony Ząbków, rozwijała już swoje szeregi dywizja litewsko-białoruska…
Warszawa była ocalona.
Lecz ks. Ignacy Skorupka nie widział już tych triumfów. Leżał na polu cichy i spokojny, z hebanowym krzyżykiem w wyciągniętej ręce. Dosięgła go wraża kula i krwią zbroczyła kapłańską suknię. Porzucił zwycięzców na zawsze i wrócił do tych chłopców, co wcześniej odeń padli, by zapewnić im wieczystą już opiekę. Nie tak wiele był od nich starszy. Miał lat dwadzieścia siedem.
Piotr Choynowski
Przedruk za książką Polskim szlakiem wydaną w Londynie nakładem Orbisu, s. 119 – 122.
*In articulo mortis – łac. rozgrzeszenie w obliczu śmierci udzielane m.in. przed bitwami