Zamieszczamy odpowiedź Pani Marzeny Zawodzińskiej na krytykę tekstu: "Marzena Zawodzińska - Dlaczego nie liberalizm gospodarczy?" pióra Marcina Jendrzejczaka i Marcina Adamka z portalu Konserwatyzm.pl.
Dla porządku przypominamy:
- pierwotny tekst Kol. Zawodzińskiej znajduje się tutaj - Link
- krytyka pp. Jendrzejczaka i Adamka zaś tutaj - Link
Uważamy że wyjaśni on wiele, także wszystkim odwiedzającym z Blogu JKM po jego krytyce w tekście: "Co narodowa socjalistka pisze o liberaliźmie" - Redakcja WSP
Zacznę od pewnego spostrzeżenia. Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego argumenty, jakimi posługują się liberałowie gospodarczy w dyskusjach ze mną, są do moich argumentów takie... nieadekwatne. Odpowiedź przyszła zupełnie nieoczekiwanie. Pewnego razu podczas jakiejś polemiki wyraziłam pogląd, który zaskoczył moich oponentów, ponieważ określili go jako liberalny, a czegoś takiego się po mnie nie spodziewali. Zrozumiałam wtedy, że oni tak naprawdę nie polemizują z moimi poglądami, tylko z poglądami, jakie mi przypisują, z góry przypinając mi etykietkę socjalistki. Oczywiście wynika to z fałszywego założenia, iż nie istnieje nic poza opozycją liberalizm-socjalizm, a więc co nie jest liberalizmem, z całą pewnością jest socjalizmem. Dlatego zresztą napisałam swój artykuł – aby wyjaśnić, dlaczego odrzucam liberalizm gospodarczy i pokazać, iż istnieje niesocjalistyczna krytyka tego systemu. A zatem zarzut, iż “Nie wiadomo, czym dokładnie ma być postulowany przez Autorkę za Adamem Doboszyńskim umiarkowany interwencjonizm o założeniach moralnych, a nie gospodarczych” jest całkowicie bezpodstawny. Nie było moim celem wyjaśnianie, na czym polega gospodarka narodowa. Niewątpliwie zajmę się tym w niedalekiej przyszłości. Na razie jednak ograniczyłam się do krytyki liberalizmu gospodarczego.
Przyjrzyjmy się zatem artykułowi panów Jendrzejczaka i Adamka.
Na początku stwierdzają oni autorytatywnie, iż “W niniejszej pracy obalamy (podkreślenie moje) tak moralne jak i ekonomiczne zarzuty wobec wolnego rynku, a na koniec demistyfikujemy koncepcję Doboszyńskiego, jako nie tak umiarkowanego znowu interwencjonizmu”. Nie wiem, dlaczego powtórzyli to zdanie aż dwa razy. Być może aby podkreślić magiczne słowo “obalamy”, aby nikt nie miał wątpliwości, że “obalają”. Tymczasem niczego nie obalają i to z kilku powodów. Po pierwsze, nie przypominam sobie, abym przytaczała jakieś “ekonomiczne zarzuty”. Moja krytyka jest filozoficzno-etyczna, przeprowadzona z punktu widzenia myśli narodowej. Oczywiście, kwestie ściśle ekonomiczne są ważne, ale - i to podkreślam z całą mocą – drugo- albo i trzeciorzędne. Dlatego właśnie postuluję “umiarkowany interwencjonizm o założeniach moralnych, a nie gospodarczych”. Po drugie, nie prezentowałam całości koncepcji Doboszyńskiego, a więc końcowa część Panów pracy nie jest polemiką ze mną, tylko z Doboszyńskim. Ja za Biblię uznaję jedynie Pismo Święte, więc żadna inna książka nie jest dla mnie Biblią, nawet “Gospodarka narodowa”. Z każdej koncepcji wybieram to, co uznaję za najlepsze (również z liberalnej). Panowie jeszcze nie wiedzą, co wybrałam z koncepcji Doboszyńskiego, więc i ta polemika jest bezprzedmiotowa. Po trzecie, większość argumentów trafia w próżnię, bo jak już zauważyłam, moi adwersarze polemizują ze swoimi wyobrażeniami, a nie moimi poglądami.
Według autorów moim błędem jest przywołanie Smithowskiej koncepcji liberalnej. Czyżby? Czy to znaczy, iż zasady, które głosił Smith (przynajmniej te, do których się odniosłam, a nie odniosłam się do wszystkich) już nie obowiązują? Gdyby tak było, pewnie artykuł Panów w tym momencie by się skończył stwierdzeniem, iż to już przeszłość, nie obowiązuje, więc nie ma o czym mówić. Dalej jednak bronią tych atakowanych przeze mnie Smithowskich zasad, a zatem je uznają. Tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy powołałabym się na Smitha czy na Cantillona! Przedmiotem mojej krytyki jest bowiem to, co dla liberalizmu gospodarczego najistotniejsze – przekonanie, iż państwo nie może wtrącać się do gospodarki, która ma się rządzić “własnymi prawami”. Podkreślają to sami liberałowie.
Dalej można przeczytać, iż dla mnie “leseferyzm to jest to samo co konserwatywny liberalizm”. No cóż, ja wykażę jednak nieco cierpliwości i dobrej woli i wytłumaczę Panom, czego nie zrozumieli, choć wydaje mi się, że już w swoim artykule zrobiłam to wystarczająco jasno. Otóż przytoczyłam następującą definicję: “Leseferyzm, liberalizm gospodarczy (franc. laissez faire – pozwólcie działać) – model życia gosp., w którym decydujące znaczenie dla wzrostu ogólnego dobrobytu materialnego przypisuje się wolnej inicjatywie jednostek.” I terminu “leseferyzm”, zgodnie z tą definicją, używam zamiennie z terminem “liberalizm gospodarczy”. A zatem kiedy piszę “leseferyzm”, mam na myśli “liberalizm gospodarczy”, a kiedy piszę “leseferysta”, mam na myśli “liberała gospodarczego”.
Następnie czytamy, iż krytykuję “zwolenników wolnego rynku, za wyznawany przez nich pogląd, że interes osobisty jest najważniejszy”. Temu aspektowi akurat nie poświęcam zbyt dużo miejsca, ale i tu coś trzeba wyjaśnić. Nie uważam, aby skupienie się na godziwie rozumianym dobru własnym było czymś złym. Czasami jednak należy na pierwszym miejscu postawić co innego niż interes osobisty. I wcale nie mam na myśli troszczenie się o “dobro Eskimosów”, a zatem wniosek, iż sama sobie zaprzeczam uznaję za wzięty z księżyca.
Atakuję koncepcję wolnego handlu, to prawda, ale nie uznaję jej za “wyraz klasowych dążeń bogatych Brytyjczyków”, przynajmniej nie z definicji. Przykład ten przytoczyłam za “Encyklopedią Białych Plam” tylko dlatego, aby pokazać, iż to bogaci i silni popierają wolny handel, a nie biedni i słabi. Dalsze wywody moich adwersarzy, oparte na “rozumowych argumentach profesora Hansa Hoppego” świadczą z kolei o niezrozumieniu, co mam na myśli pisząc o protekcjonizmie. To naturalne, że państwo powinno popierać rodzimą (a nie np. eskimoską) produkcję. I nie chodzi tu o zmuszanie (w sensie stosowania nakazów i zakazów), aby nie kupowano za granicą. Chodzi o stworzenie takich warunków, aby to polska produkcja była tańsza, aby właśnie nie opłacało się sprowadzać z zagranicy tego, co z powodzeniem można wyprodukować w kraju. I nie zamierzam nikogo pozbawiać dostępu do “towarów eksportowych”. Przykłady innych krajów natomiast absolutnie do mnie nie przemawiają. Jak napisał Roman Rybarski: “Prawdziwy myśliciel, czerpiąc podnietę z obcych źródeł, marząc o tym, by jego naród obcym dorównał, nie ogranicza się do biernego naśladownictwa obcych systemów, choćby największa otaczała je powaga, lecz ma przede wszystkim na myśli swój naród, jego położenie, jego przeszłość, i na tej podstawie dopiero buduje swoje nauki. I tylko takie dzieło jest naprawdę coś warte(Roman Rybarski, Naród, jednostka i klasa, Gebethner i Wolff, Warszawa, 1926, s.215).”
Cieszę się, że zgadzamy się chociaż w kwestii zakazu handlu pornografią. Ale przecież jeśli w handlu funkcjonuje choć jeden zakaz, to ten handel już nie jest całkowicie wolny! A więc jak to naprawdę jest? Oczywiście pisząc o piwie miałam na myśli tylko zakaz jego reklamy, a nie handlu, co zdają się sugerować moi adwersarze. Jest to jednak już drugie ograniczenie. A co z innymi, również koniecznymi? Przypomnę swoje słowa: “Widzimy zatem, że nie wszystko wolno sprzedawać. A czy można sprzedawać każdemu i wszędzie? Np. polską ziemię Niemcowi albo polski zakład Holendrowi? Liberał powie: oczywiście, może kupić każdy, kto da więcej. A powie tak, bo nie liczy się dla niego kryterium narodowe, a jedynie kryterium użyteczności, zysku, które w tym przypadku powinno być zupełnie drugorzędne. Powiem więcej – liberał, choć często nazywa się patriotą, nie ma pojęcia, co to jest interes narodowy! Dla niego to całkowita abstrakcja! W przeciwieństwie zapewne do interesu światowej finansjery...” Tego przedostatniego nie wymyśliłam sama, powiedzieli mi to liberałowie. Interes narodowy to abstrakcja... Straszne.
A zatem, podsumowując ten wątek: choć zgadzam się, iż należy znieść setki niepotrzebnych przepisów i koncesji ograniczających swobodny rozwój przedsiębiorstw (po co na przykład tyle kontroli??), to nie można rezygnować z:
• popierania rodzimej produkcji przez państwo;
• zakazu handlu pornografią i narkotykami;
• zakazu reklamy niektórych towarów, np. piwa;
• zakazu sprzedawania ziemi obcokrajowcom;
• ograniczeń w lokalizacji przedsiębiorstw (aby supermarkety nie stawały obok kościołów albo zakłady utylizacji śmieci obok ośrodków wypoczynkowych);
• zakazu handlu w supermarketach w niedzielę i święta;
• niektórych innych regulacji prawnych, których tu nie wymienię, a wiem, że nie podobają się liberałom.
(Niestety, z niektórych rzeczy już zrezygnowaliśmy...)
Oskarżenie o demagogię to nic nowego w argumentacji liberałów, nie widzę więc powodu, aby się tym przejmować. “Niewidzialna ręka rynku” uprzedmiatawia człowieka, ponieważ nie można nią sterować dla jego prawdziwego dobra i zmusza go do określonych zachowań (o dziwo, to ewidentne zmuszanie jakoś nie przeszkadza liberałom!). Poza tym decyzje konsumentów, wbrew optymistycznym twierdzeniom moich oponentów, najczęściej nie są suwerenne. Ale do zagadnienia tej “niewidzialnej ręki” jeszcze powrócę.
“Dalej Autorka wprawdzie zgadza się na istnienie i pewną rolę własności prywatnej...” - to brzmi jakbym łaskawie i “w ostateczności” się na taką formę własności zgadzała. Nic bardziej błędnego! To własność prywatna jest i zawsze będzie podstawową formą własności w życiu prywatnym. Pisałam zresztą: “Własność prywatną należy wzmocnić i upowszechnić.” W państwie jednak, obok własności prywatnej, musi istnieć państwowa i to nie ze względów ekonomicznych, tylko dla ochrony obywateli oraz suwerenności państwowej. Prywatyzacja, nieważne, uczciwa, czy nie, kluczowych resortów, może doprowadzić do przejęcia kontroli nad państwem przez kapitał zagraniczny, a do tego dopuścić nie można. Czytałam ostatnio w Gaz.Wyb., że nasze, polskie kopalnie mogą być sprzedane tylko inwestorowi zagranicznemu, bo Polacy nie mają pieniędzy... Na taki skandaliczny pomysł mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób – cytując Wyspiańskiego: “Wy lokaje i fagasy cudzego pyszalstwa, którzy wyciągacie dłoń chciwą po pieniądze - po łupież pieniężną, zdartą z tej ziemi, której złoto i miód należy jej samej i nie wolno ich grabić”. Nasze bogactwa naturalne są wyłącznie nasze i mają pozostać nasze!
Kolejna sprawa. Ja nie wyrażam nadziei, iż “kto powiedział, że prywatny przedsiębiorca zawsze będzie lepiej gospodarował od państwowego zarządcy? Jeśli jest uczciwym i odpowiedzialnym człowiekiem (są jeszcze tacy!) to tak samo zadba o własną firmę, jak i o państwową.”, ja to wiem! I nie chodzi tu o żadną bezinteresowność ludzką, co sugerują autorzy, zarzucając mi niekonsekwencję. To liberalizm gospodarczy opiera się na fałszywej antropologii! Ja mam na myśli zwykłe poczucie obowiązku, które mimo wszystko wielu ludziom nie jest obce – chodzą do pracy i wykonują solidnie swoje obowiązki, chociaż nie pracują na swoim. Zawsze są wyjątki, ale akurat można je łatwo wychwycić i nie powierzać im odpowiedzialnych zadań.
“Człowiek oczekujący roztropnego zarządzania własnością wspólną (...) musi bazować na nadziei, że jej zarządca będzie chętny do dbania o nie-swoje” - nie musi! Bardzo wiele osób dba o nie-swoje tak samo jak o swoje. Nawet jeśli nie z poczucia obowiązku, to z obawy przed odpowiedzialnością. “(...) w przypadku własności prywatnej tego ryzyka nie ma” - ryzyka, że ktoś nie będzie dbał o swoje? Tylko dlatego nie ma, że na ogół innych ludzi nie obchodzi, co ktoś robi ze swoim. Oczywiście dopóki im to nie szkodzi. Zwykły bałagan na podwórku sąsiada raczej nikomu nie przeszkadza. Ale kiedy ten bałagan przekształca się w wysypisko śmieci, to już inna sprawa...
“Po trzecie wbudowany w naturę każdego (także uczciwego) człowieka instynkt samozachowawczy mobilizuje bardziej do dbania o należącą do nas samych własność”... No cóż, jak każde uogólnienie, jest to teza, której w żaden sposób nie da się obronić! Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że w pracy na biurku mam zawsze porządek, natomiast w domu, w moim pokoju, do którego nikt nie wchodzi... różnie to bywa. Poza tym obowiązków w pracy nigdy nie odkładam na później. W domu się nie pali, wszystko może poczekać. Widocznie ten “instynkt” za słabo mnie mobilizuje. Inne przykłady? Proszę bardzo. Kiedyś widziałam w telewizji program, czy reportaż, o kobiecie, która podpaliła własny dom, żeby zrobić na złość córce. Skrajny przypadek? Owszem, ale pokazuje, że ludzie często kierują się nie rozsądkiem, tylko emocjami. Poza tym wcale nie jest bardzo odosobniona zupełnie inna, niż zakładają Panowie, postawa, którą można wyrazić w słowach: “To nie jest moje, więc muszę o to dbać. A to jest moje, więc mogę z tym zrobić, co chcę, nawet zniszczyć.”
Św. Tomasz pisze o trochę innej sytuacji. “Gdzie służba jest bardzo liczna”, czyli gdzie jest wiele osób odpowiedzialnych za to samo, zawsze pojawi się próba spychania obowiązków na innych. To prawda. Ale wystarczy dokładnie określić zakres tych obowiązków, aby takiej postawy uniknąć. Może wyjaśnię znowu na swoim przykładzie. Pod koniec ubiegłego roku zajmowałam się zamówieniami dla instytucji, w której pracuję. Robiłam to tylko ja, a zatem gdybym nie zdążyła w terminie, albo gdybym przekroczyła wyznaczoną kwotę, nie byłoby wątpliwości, kto za to odpowiada. Nawet gdybym chciała, aby ktoś mnie wyręczył, nie dało się! Zresztą muszę się Panom do czegoś przyznać. Pracuję na państwowym uniwersytecie. Codziennie mam kontakt ze studentami, innymi pracownikami, ale często jestem też sama. Nikt nie patrzy mi na ręce. Mam swoją pracownię, którą sobie zagospodarowałam tak, że czuję się w niej jak u siebie. A moja praca daje mi tyle satysfakcji i jest dla mnie tak przyjemna, że nie ograniczam się do wykonywania tylko tego, co muszę, ale ciągle wcielam w życie swoje nowe pomysły. I wcale nie jestem wyjątkiem! Zresztą nawet gdybym była wyjątkiem, to i tak już nie można by powiedzieć, że WSZYSCY bardziej dbają o swoje niż o wspólne.
Teraz sprawa szkolnictwa. Otóż twierdzenie przeciwne do mojego zupełnie nie usprawiedliwia likwidacji państwowych szkół. Oczywiście nie są one całkowicie bezinteresowne, ale nie ma w nich postawy “płacę, więc wymagam”. Oczywiście od nauczyciela, nie od dziecka.
Swoje szkoły kończyłam w PRL-u i były to bardzo dobre szkoły. Panowała w nich dyscyplina i miały wysoki poziom. Do dziś wspominam swoich nauczycieli, a z niektórymi utrzymuję kontakt. Nie pracowali “na swoim”, pewnie nie zarabiali kokosów, ale w wielu przypadkach było widać, że im zależy, że naprawdę chcą nas czegoś nauczyć. Zwłaszcza Ci, którzy robili coś “ponad”, angażowali się bardziej niż inni i niewątpliwie byli nauczycielami z powołania. Panowie liberałowie pewnie uważają, że to niemożliwe, że tacy ludzie nie istnieli i nie istnieją. Trudno, nie jest to mój problem.
“Nauczyciele dostają jako zapłatę pieniądze skonfiskowane podatnikom” - w słowie “skonfiskowane” widać całe doktrynerstwo gospodarczych liberałów. To w istocie nienawiść do państwa, w tym do państwa własnego. Dla nich myślenie kategoriami przywiązania do własnego państwa jako wartości samej w sobie nie istnieje! Równie dobrze przecież można by napisać: “policjanci dostają jako zapłatę pieniądze skonfiskowane podatnikom”. Wszyscy płacą na policję, choć nie wszyscy bezpośrednio korzystają z jej usług. Sporo pieniędzy się marnuje, w dodatku kwitnie tam korupcja. Ale liberałowie nie chcą prywatyzować policji. Bo cel jest ważniejszy niż koszty! Nie tylko zresztą w tym przypadku. Podatki płacimy wszyscy, jest to nasz obowiązek. Te pieniądze trafiają do wspólnej kasy i idą na wspólne cele, czyli policję, sądy, wojsko, szkolnictwo itp. TAK, szkolnictwo też jest dobrem wspólnym! A to, że kiedyś czegoś nie było, nie znaczy, że teraz nie może być. Zwłaszcza, że kiedyś żyliśmy w zupełnie innych realiach. Umiarkowany interwencjonizm jest dziś konieczny i wcale nie jest sprzeczny z etyką ani dobrem wspólnym. Wyjaśniłam to pisząc o rodzajach sprawiedliwości. Dobro wspólne to dobro konkretnej osoby ludzkiej, jej rozwój. I czasami trzeba, aby ze wspólnej kasy skorzystał konkretny bezrobotny, zwłaszcza, jeśli do tej pory sam do niej dokładał. Zwracam jednocześnie uwagę, iż osoby, które nie chcą pracować, nie są przez Doboszyńskiego uznawane za bezrobotne!
Generalnie większość zarzutów, jakie moi adwersarze stawiają interwencjonizmowi, wynikają z tego, iż rozumieją to pojęcie fałszywie, utożsamiając z tym, co teraz może państwo. Tymczasem większość przepisów można z powodzeniem zlikwidować (“Nadmiar ustaw kastruje” N. G. Davila). Ogromne oszczędności przyniosłaby z kolei likwidacja powiatów oraz dotacji dla partii politycznych i organizacji pozarządowych. Ale nie to jest tematem mojej odpowiedzi.
Istnieją oczywiście większe zagrożenia dla rodziny niż konieczność mobilności. Ale to wcale nie sprawia, że ta ostatnia staje się niegroźna. I to między innymi miałam na myśli pisząc, iż “niewidzialna ręka rynku” uprzedmiatawia człowieka. Liberał twierdzi, że jeśli w okolicy nie ma pracy, to należy szukać jej gdzie indziej. Bo do tego zmusza sytuacja na rynku pracy! To nie jest uprzedmiotowienie? Owszem, jest! Bo nie można zmuszać nikogo, aby pozostawił rodzinę, dom, ojcowiznę, tylko dlatego, że zmusza go do tego jakiś “mechanizm rynkowy”!
To oczywiste, że państwo nie powinno się wtrącać do rodziny i przejmować jej funkcji. Ale powinno ją wspierać w tych funkcjach, które rodzina nie jest w stanie wypełnić. Oczywiście, najlepiej by było, aby np. rodzice uczyli dzieci w domu. Nie każdy jednak jest w stanie zapewnić odpowiednie wykształcenie swoim dzieciom, a bez wykształcenia nie ma dziś przyszłości ani dla konkretnego człowieka, ani dla narodu. To, co teraz zrobiono ze szkolnictwem, to zupełnie inna sprawa. Edukacja po prostu potrzebuje kontrrewolucji, jak zresztą większość dziedzin naszego życia. Ale liberałowie zdają się uznawać tylko jedną formę leczenia – poprzez amputację chorego organu.
Niestety nie biorą zupełnie pod uwagę realiów. Parafrazując znany cytat dotyczący socjalizmu można stwierdzić, iż liberalizm gospodarczy ma w nosie problemy, które sam stwarza. Likwidacja rent i emerytur nie spowoduje, iż zacznie się rodzić więcej dzieci (przyczyna mniejszej liczby narodzin jest o wiele bardziej złożona), a będzie katastrofą dla dużej części społeczeństwa, bo pozostawi bez środków do życia nie tylko niezdolnych do pracy starszych ludzi, ale często i pozostające na ich utrzymaniu bezrobotne dzieci.
Z dalszą częścią artykułu nie będę polemizować i wyjaśniłam już, dlaczego. Twierdzenie o małym błędzie na początku, który wielkim jest na końcu, dotyczy liberałów gospodarczych. Zupełnie zapominają, że ich doktryna wywodzi się z fałszywej filozofii, a więc należy ją odrzucić, niezależnie od ewentualnych pozytywnych skutków ekonomicznych. Ekonomia jest tylko narzędziem, nie wolno jej podporządkowywać naszego życia. Autorzy artykułu przekonanie o wyższości liberalizmu nad wszystkimi innymi systemami sprowadzają do rangi aksjomatu, czemu towarzyszy dezawuowanie jego oponentów, mające charakter kpiny mędrców z profanów. Całe szczęście to też nie jest mój problem. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała znowu udowadniać, iż nie jestem wielbłądem...
Marzena Zawodzińska
Za: http://www.jednodniowka.pl/news.php?readmore=70