Prof. dr. hab Rafał Krawczyk
Bełkot w sprawie ukraińskiej, dominujący w europejskich komentarzach po genewskim niby-porozumieniu, to woda na młyn Putina i dowód braku podstawowej wiedzy polityków Zachodu (nie wyłączając polskich), o prawdziwych problemach Ukraińców z ich własną tożsamością. Putin znacznie lepiej rozumie istotę zagadnienia, niż ci ostatni i równo kiwa wszystkich. Tymczasem to, jak potoczy się sprawa ukraińska może zdecydować o kształcie Europy i międzynarodowej pozycji Polski na pokolenia. Za to dyskusja, która się wokół sprawy toczy, przypomina debatę pierwszoklasistów. Wynika z niej tylko jedno: ani strona polska, ani też Zachód nie ma nie tylko koncepcji rozwiązania ukraińskiej kwestii, ale też wystarczającej wiedzy, by taka koncepcja mogła powstać. To, że nie mają jej władze polskie, jest o tyle niebezpieczne, że sprawa może zostać przez Rosjan tak rozegrana, że na kolejne sto lat zostaniemy z ręką w przysłowiowym nocniku i obudzimy się na granicy nowej edycji Sowieckiego Związku. Zabieranie się do rozwiązania sprawy, o której nie ma się większego pojęcia, to prosta droga do kompromitacji i utraty historycznej szansy.
Ustalmy rzecz podstawową, a mianowicie to, że Ukraina ma kłopot z sobą samą od zarania jej dziejów. Źródłosłów wyrazu „ukraina” oznaczał kiedyś „teren pograniczny”, albo „u granic kraju”, co jest przecież sprzeczne z samą istotą państwowości, którą cechować musi zwartość terytorialna oraz wyraźne granice zewnętrzne, oddzielające od sąsiadów. Ukraina, to staropolskie określenie południowo-wschodniego obrzeża dawnej Rzeczypospolitej szlacheckiej, graniczącego z tatarskimi Dzikimi Polami. Z natury etymologicznego pochodzenia, słowo „ukrainność” zawiera w sobie element tymczasowości. Bałkańskie pogranicze Chorwacji i Serbią ma również podobną nazwę, która w treści niesie to samo, ale serbo-chorwacka Krajina nie pretenduje do miana suwerennego państwa, będąc przedmiotem nieustannych sporów.
Zdarza się, że państwa i regiony przybierają przypadkowe nazwy, które szybko odrywają się od pierwotnego znaczenia słów, od których pochodzą. Współczesna Republika Ukrainy powstała w 1991 roku, jako rezultat spełnionego po pięciuset latach nadziei marzenia ukraińskich nacjonalistów do posiadania własnego państwa. Powstała nie tylko niespodzianie dla siebie samej i całej Europy, ale w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach wobec nagłego zniknięcia z mapy Związku Radzieckiego. W jego granicach była największą europejską republiką. W tradycji Wielkiej Rusi, której ostatnią wersją był ZSRR, jej mieszkańcy uważani byli jednak nie za odrębny naród, lecz za młodszych braci Wielkorusów. W czasach carskich, większość dzisiejszej Ukrainy nosiła miano Małorosji, a jej mieszkańcy uważani byli, podobnie jak i Białorusini, za lokalny odłam Rosjan, którzy w braku własnego języka literackiego muszą posługiwać się rosyjskim. W Moskwie i Petersburgu uważano, że zlanie się trzech pokrewnych nacji w jedną – rosyjską, to tylko kwestia czasu. Inaczej natomiast Rosja traktowała Rusinów zamieszkujących austriacką Galicję, gdzie nie kwestionowano ich statusu jako odrębnego narodu, z równie odrębną historią i piśmiennictwem. Tam, dla galicyjskich Ukraińców, kulturowym i politycznym przeciwnikiem byli Polacy, a nie Rosjanie. Z kolei dla tych, mieszkających na niewielkiej Rusi Zakarpackiej, niebezpieczeństwo wynarodowienia przychodziło ze strony Węgier, a z Rosją – aż do 1945 roku – nie mieli wcześniej nigdy nic wspólnego.
Po II wojnie światowej i sowieckim „zjednoczeniu” Ukraińców wszelkiego rodzaju w ramach ZSRR, Moskwa manifestacyjnie poszerzała terytorium Ukraińskiej Federacyjnej Republiki Radzieckiej, by wykazać wielkoruską bezinteresowność i budować zachęty do samowynarodowienia się Ukraińców oraz ich dobrowolnej rusyfikacji. Gwałtowne kryzys Związku Radzieckiego spowodował jego rozpad wzdłuż istniejących granic, niezależnie od prawdziwego przebiegu etnicznych odmienności. Z nagła powstała Republika Ukrainy okazała się przy tym największym państwem europejskim, niemal dwukrotnie większym od Polski (603 tys. km2) i jednym z najludniejszych krajów kontynentu (45 mln). To zadziałało usypiająco. W euforii niespodziewanych zmian w Europie, nikt nie zauważył poważnej sprzeczności między niesioną w nazwie „ukrainności”, czyli pograniczności, a usytuowaniem nowego państwa na mapie w sposób, który markował trwałość i stabilność pomiędzy wschodnią granicą Unii Europejskiej i przesuniętą o kilkaset kilometrów ku wschodowi granicą Rosji. Duży kraj, myślano, zaludniony przez wielu mieszkańców uznających się za jednen naród, zwarty kształt granic, położenie między dostatnią i pokojową Unią a wielką, lecz spokojną już Rosją, kusił nadzzieją na pełne bezpieczeństwo nowego państwa. Nie minęło ćwierć wieku, a hydra wyszła ze stanu uśpienia i pokazała kły putinowskiej nowej Rosji żądnej powszechnego uznania jej „mocarstwowości” i światowo-imperialnej pozycji. Nagłe przebudzenie rosyjskiej agresywności wykazało też, że poczucie braku zagrożenia z jej strony było tylko uśpieniem i że tygrys prędzej czy później opuści klatkę. Widać, że jest głodny, nie wiemy tylko ile musi pożreć, by się zaspokoić. Świat zachodni okazał się nieprzygotowany na nagłą rolę ofiary gonionej przez wygłodniałego zwierza. Ten poczuł się za to panem sytuacji.
Rzecz w tym, że dzisiejsza Ukraina jest łatwym celem z tej przyczyny, że można ją pożerać po kawałku, a granice kęsów są wyraźnie zarysowane przez jej historię. Państwo ukraińskie istnieje zaledwie od ponad dwudziestu lat i nie zdążyło się jeszcze zadomowić w umysłach jego mieszkańców. Nie zamieszkuje go też jednolity ukraiński naród, lecz konglomerat ludności, z której tylko część poczuwa się do związku z ukraińskością. Ta, która się do tego poczuwa, rozumie to niejednakowo i na przynajmniej pięć odmiennych sposobów. Szósty jest najbardziej dziwaczny, bo sprowadza się do odczuwanie pełnej rosyjskości zamiast ukraińskości i wynika z uczucia poniżenia faktem upadku Związku Sowieckiego i utraty ulubionej przez Rosjan zasady siłowej dominacji nad resztą. Kilka milionów rdzennych Rosjan, których los nagle pozostawił poza granicami Rosji, z największą radością zdejmie z siebie gorset ukraińskiego obywatelstwa i tak, jak zrobili to mieszkańcy Krymu, rzuci się w ramiona współbraci z Federacji Rosyjskiej. Nie tylko odzyskają utraconą rosyjskość, ale znowu i to bez zmiany miejsca zamieszkania, staną się ponownie rasą panów. Jest szczytem naiwności uważać, że w nowej sytuacji, Kijów może liczyć na kogokolwiek z nich. Nie może też liczyć na znaczną część tych, którzy posługują się językiem ukraińskim lub jego ukraińsko-rosyjską mieszanką. Uważają się, co prawda za Ukraińców, nie poczuwając się jednak do lojalności wobec ukraińskiego państwa.
Państwo, to nie tylko ludność mówiąca podobnym językiem, ale wspólnota ziemi i historii. Mieszkańcy dzisiejszej Ukrainy, poza dwiema ostatnimi dekadami, wspólnego państwa nigdy wcześniej nie mieli, nie posiadają też wspólnej historii. Dzisiaj, obywatele Republiki Ukrainy nie czują się członkami tego samego narodu, bo znaczna ich część jest tylko mieszkańcami kraju o nazwie Ukraina, a nie Ukraińcami w pełnym tego słowa znaczeniu.
Jaki stosunek do idei wspólnego państwa mogą mieć mieszkańcy kraju, którzy poczuwają się do „ukraińskości” na pięć różnych sposobów i dla każdego z nich mają własne uzasadnienie? Dla mieszkańców Polski, skoncentrowanych na swojej własnej historii, tylko jedna z nich jest zrozumiała i wiąże się ze wspólną przeszłością. Tylko dla niej są skłonni uznać Ukrainę za zamieszkałą przez Ukraińców oraz traktować jak pełnoprawnego sąsiada, ale też w swej niewiedzy uznają, że Ukraina jest jedna. Tymczasem Ukrain jest przynajmniej pięć, z których większość nie miała nigdy związków z historią Polski, a ich mieszkańców łączy tylko mylące i bardzo powierzchowna wspólnota nazwy ukraińskiej narodowości.
Oto pięć Ukrain:
1. Dawna wschodnia Galicja, czyli okolice Lwowa, Stanisławowa, Tarnopola i Brodów. Zamieszkują ją ukraińscy greko-katolicy, poddani kościelnej władzy Rzymu, ale uważający Polaków, a nie Rosjan, za głównych wrogów „samostiejnej” Ukrainy. To wynik niegdysiejszej aneksji wschodniej części austriackiej Galicji i przyłączenia do Polski przez wojska Piłsudskiego, wspomagane lwowskimi Orlętami. Ci, którzy dla Polaków są bohaterami walki o polskość, dla galicyjskich Rusinów są wrogami dążącymi do wynarodowienia i polonizacji kraju. Polska będzie musiała się w przyszłości dobrze napracować, by zmienić to nastawienie i jakoś przełknąć silne tradycje UPA, uważanej za ukraińską organizacje patriotyczną.
2. Wołyń, Kijowszczyzna i Podole, przyłączone do Rosji po rozbiorach I Rzeczypospolitej, dla których ta ostatnia jest raczej mało już istotnym wspomnieniem, za to Rosjanie są uznawani za największe zagrożenie. To oni rządzą Majdanem i są trzonem obecnego rządu w Kijowie. Są też uważani przez Putina za główną przeszkodę rosyjskich kłopotów, to jest tego, że kijowscy Ukraińcy nie chcą pogodzić się ze starą rosyjską tezą, że nie ma ukraińskiego narodu, istnieją tylko Małorosjanie, czyli pomniejszy szczep narodu rosyjskiego. Mieszkańcy w większości należą do autokefalicznej cerkwi ukraińskiej, nie uznającej ani zwierzchnictwa Rzymu, ani Moskwy.
3. Południowa i południowo-wschodnia część Republiki Ukrainy, ma historycznie niewiele wspólnego z Kijowem i dawną hetmańszczyzną. Region przez kilkaset lat był wielkim pograniczem osmańskiej Turcji (region Odessy) i tatarskiego Chanatu Krymskiego (Dzikie Pola). Pod względem kulturowym, były to wtedy tereny muzułmańskie. To połowa terytorium dzisiejszej Ukrainy, zasiedlona dopiero po zakończeniu III wojny północnej (1700-1721) i przejęciu tureckiego Jedisanu (1792) z dzisiejszą Odessą. Traktaty zawarte pomiędzy Rosją a Turcją ustalały, że istnieją trzy Ukrainy rozłożone wzdłuż Dniepru i Dniestru: prawobrzeżna z Kijowem, jako część Rzeczypospolitej, lewobrzeżna, czyli autonomiczny hetmanat ukraiński z Połtawą i Czernihowem oraz Nowa Rosja, składająca się ze zdobytych do końca XVIII wieku na Turcji dawnych Dzikich Pól, a więc obszaru rozpostartego między granicą z Mołdawią po Dniepropietrowsk. Dzisiejsza, najbardziej na wschód wysunięta część kraju z Donieckiem i Ługańskiem, nigdy nie należała do historycznej Ukrainy, lecz zawsze była częścią Rosji właściwej. Pod względem religijnym dominuje tu prawosławie obrządku moskiewskiego.
4. Nowa Rosja, czyli niezamieszkałe wcześniej pograniczne Dzikie Pola z regionem Odessy i ujściem Dniepru do Morza Czarnego, były zasiedlane dopiero w końcu XVIII wieku. Do jej wschodniej części osadnicy napływali z terenów Rosji i Ukrainy właściwej, ale tereny nadczarnomorskie tworzyła prawdziwa mozaika narodów – rumuńscy Mołdawianie, Żydzi, Ukraińcy, Polacy, Grecy, krymscy Tatarzy, Turcy i Rosjanie. Do II wojny światowej większość ludności uważała się za Rosjan, ale odescy Żydzi stanowili ponad 30 procent populacji. Dzisiejszy skład etniczny Odessy, największego miasta regionu też jest zwodniczy. Statystyki podają, że 62% mieszkańców uważa się za Ukraińców, a tylko 29% za Rosjan. Jednak większość respondentów uznaje za macierzysty język rosyjski, a fakt, że ich przodkowie uważali się za Rosjan, wzmaga tylko etniczne zamieszanie.
5. Dzisiejsi mieszkańcy najbardziej na wschód wysuniętej części kraju – Doniecka i Ługańska, mają z ukraińskością niewiele wspólnego, chociaż połowa mieszkańców deklaruje narodowość ukraińską. Jednak aż 85% respondentów wskazuje na rosyjski, jako na swój język ojczysty.
Prowadzę do stwierdzenia, że dzisiejsze państwo ukraińskie skrywa w swoich granicach zupełnie inny problemu, a mianowicie tego, że połowa jego terytorium i ludności kraju, to w kategoriach historycznych nowe osadnictwo, które nie zdołało jeszcze uformować podmiotu w postaci jednolitego narodu. Fenomen tej „ukraińskości” trwa zaledwie dwieście lat, a to okres zbyt krótki, by zdążył się uformować jednolity naród w europejskim znaczeniu.
Taka jest też przyczyna degrengolady ukraińskiej państwowości po uzyskaniu przez nią miedzynarodowej podmiotowości. Nie da się stworzyć sprawnego systemu zarządzania w kraju, którego ludność nie poczuwa się do wspólnej tożsamości. To teren przejściowego pogranicza, który ma naturalną tendencję do poddawania się stronie silniejszej. Dzisiaj, tą stroną jest bez wątpienia Rosja, a nie Republika Ukrainy. Z tym faktem powinny pogodzić się zarówno Stany Zjednoczone, jak i Unia Europejska. Tymczasem, jak dotąd, ich polityka sprowadza się do chowania głowy w piasek i udawania, że bronią sprawy nie dającej się obronić, to jest intergalności terytorialnej państwa, nie mającego wspólnej historii, własnej tożsamości i jednoznacznych podstaw istnienia.
Jaki może być w tej sytuacji cel, który powinna postawić sobie Polska, by użyć swej wewnątrzunijnej pozycji dla rozwiązania problemu? Nie piszę „rząd polski”, ponieważ rzecz dotyczy nie tylko rządu i nie tylko sił politycznych, ale również sprawy decydującej, to jest stosunku samych Polaków do „kwestii ukraińskiej”. Tak! Tak! To nie jest tylko sprawa samego istnienia państwa ukraińskiego, ani też dzisiejszej Republiki Ukrainy, ale walki o to, by Ukraińcy mogli stać się normalnym, europejskim narodem, z którym można bezpiecznie sąsiadować. Dotąd nim nie byli. Ukraina była w dużym stopniu państwem udawanym, a jej sąsiedzi również udawali, że uznają jej integralność terytorialną ze względu na poszanowania dla zasad międzynarodowego prawa. Szacunek dla prawa staje się daleko niewystarczający w obliczu innego definiowania jego zasad przez Rosję i jest w tej sytuacji kontrproduktywny, uniemożliwiając podjęcie skutecznych działań.
Polacy, jak każde społeczeństwo na dorobku, ma do sprawy stosunek tyleż praktyczny, jak i egoistycznie-samobójczy. Jego istota zamknięta jest w ludowym powiedzeniu „moja chata z kraja”. Tyle, że należy zdefiniować, gdzie jest ten „skraj”, poza którym naszych własnych interesów już nie ma. Podejrzewam, że większość Polaków za taki „skraj” uznaje rzekę Bug. Trzeba mieć mało wyobraźni, by sądzić, że gdy za Bugiem zabraknie Ukrainy, a w jej miejsce pojawi się rosyjski niedźwiedź, to nadal nic nam nie grozi. Zbiorowa pamięć jest krótka i nie chce wspominać czasów, gdy to ten właśnie niedźwiedź obejmował pieszczotą oddechu całą wschodnią Europę, aż po Łabę. Ostatnie ćwierć wieku, to najlepszy okres dla Polski od niepamiętnych czasów właśnie z tej przyczyny, że Rosja oddaliła się od jej granic. Kalingradzka enklawa najeżona rakietami balistycznymi powinna jednak być przypomnieniem, że licho nie śpi. Teraz, to się może zmienić, bo za aneksją Ukrainy przyjdzie zapewne „pokojowe zjednoczenie” z Białorusią, którego perspektywa trwoży nawet jej satrapę – samego Łukaszenkę. Planowane rozmieszczenie w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej jest przysłowiowym strzałem w płot, bo i technicznie wyrafinowana tarcza w niczym nie może zapobiec dalszym rosyjskim aneksjom, dokonywanym „na piechotę”, bez pomocy rakiet dalekiego zasięgu. Co więc można zrobić?
W pierwszym rzędzie obowiązkiem politykow jest sformułowanie podstawowego celu narodowej polityki w sprawie Ukrainy. Jest nim niedopuszczenie do powstania polsko-rosyjskiej granicy na Bugu. Naszym interesem jest, by od Rosji dzieliła nas jak największa przestrzeń. Dzisiaj, realną poludniowo-wschodnią granicą państwa kijowskiego, na której ochronie powinny skupić się mocarstwa zachodnie, jest Dniepr na wschodzie i Dniestr oraz dawna granica Dzikich Pól na południu. Jeśli da się wytargować więcej, to dobrze, ale nie można z góry zakładać szczęśliwego zbiegu okoliczności, skoro naturalną skłonnością Rosji będzie połączenie się z enklawą Naddniestrza, czego się zrobić nie da bez opanowania Odessy. Ta sprawa wygląda na straconą, ale brak jasnej koncepcji po europejskiej stronie może zwiększyć rosyjskie apetyty na całą Ukrainę. Nie sądzę, żeby Rosjanie wdali się w awanturę o Lwów i dawną austriacką Galicję wschodnią, bo nacjonalistyczne nastroje są tam zbyt silne. Jednak, pozostawienie tylko tej części Ukrainy po stronie świata zachodniego, nie daje Polsce wystarczającej osłony. Według nomenklatury ukraińskiej, wschodnia Galicja, to tereny ukraińskie, będące dawniej częścią II Rzeczypospolitej, a potem Austrii, a więc Lwów, Tarnopol i Iwano-Frankowsk, czyli dawny Stanisławów. To jednak zaledwie dziesiąta część obecnej Ukrainy, mogąca utworzyć tylko małe państwo buforowe, niezdolne do samodzielnego bytu i obrony. Nie rozwiązywałoby też kwestii polskiego bezpieczeństwa, gdyby w jego skład nie wszedł Wołyń, co dwukrotnie powiększyłoby strefę bezpieczeństwa.
Powstanie państwa wschodnio-galicyjskiego, jako pozostałości po dzisiejszej Ukrainie sukcesywnie wchłanianej przez Rosję, to program tak minimalny, że z pewnością nie zapewniłoby to sąsiadom trwałego poczucia bezpieczeństwa. Celem narodowej polityki powinno być więc dążenie do utrzymania niepodległości zachodniej połowy Ukrainy z Kijowem. Z dzisiejszej perspektywy może to wyglądać na defetyzm i minimalizację żądań wobec Rosji, ale wrażenie jest mylące, ponieważ polskie doświadczenie z tą ostatnią wskazuje na małe prawdopodobieństwo tego, że zrezygnuje ona choćby z części dawnej Nowej Rosji i zatrzyma się tak daleko, jak pozwoli na to Zachód. Ta zachodnia połowa dzisiejszej Ukrainy, to byłby jednak nadal duży kraj, o liczbie ludności oraz wielkości terytorium dorównującym Polsce.
Dzisiejsza polityka Zachodu wobec kwestii ukraińskiej dowodzi o braku klarownej koncepcji i polega na ustępowaniu Rosji krok po kroku, by kolejno ogłaszać, że to był właśnie krok ostatni. Zadaniem polskiej polityki zagranicznej jest uczynić tę politykę na tyle klarowną, by – uznając za niewykonalne utrzymanie Ukrainy w dzisiejszych jej granicach – skupić wysiłki na uratowaniu jak największej jej części. Wtedy, nowe terytorialne nabytki, uważane dzisiaj za wielki sukces Moskwy, wywołają tam wewnętrzny kryzys ustrojowy i zaprowadzą do przyszłej klęski oraz unicestwienia całego „imperium zła” w przyszłości. Ewentualne dotarcie Moskwy do granicy Bugu wznowiłoby dawny podział Europy na dwie części i przybliżyło możliwość wybuchu prawdziwego konfliktu. Warto pamiętać, że Rosja, to kraj od USA i Unii Europejskiej wielokrotnie biedniejszy, jednak nadal dysponujący równym Amerykanom potencjałem nuklearnym i wrodzonym potencjałem agresji. Poza tą ostatnią, Rosja nie dysponuje żadną ideologią, którą mogłaby zastąpić ekspansję na zewnątrz. W dłuższym okresie czasu, to jej wielka słabość, ale na dzień dzisiejszy, wobec nieprzygotowania Zachodu na tego rodzaju sytuację, to również główne źródło jej aktualnej przewagi. Warto tę przewagę osłabiać, jeśli nie da się jej szybko unicestwić.
Za: http://blog.polskaiswiat.com/2014/piec-ukrain-i-zachodni-belkot-czyli-polska-z-reka-w-nocniku/