Ministerstwo Spraw Zagranicznych najpierw coś tam kręciło, lecz w końcu złożyło do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Spodziewałem się, że będzie to doniesienie na tenże niemiecki portal, iż spreparował notatkę. Jednak nie – poszło doniesienie w sprawie wycieku tajnego dokumentu, którego MSZ nie chce jednak odtajnić. Niestety, wszystko wskazuje, że polski prezydent i premier rzeczywiście są niemile widziani w Waszyngtonie. Dostali coś, co w sieciach społecznościowych określa się mianem „bana”. Gdy jednakże wszyscy w Polsce – politycy i dziennikarze – zaczęli skowyczeć, jakie stało się nieszczęście i czy oraz jak bardzo „ban” ten wpłynie na nasze bezpieczeństwo, więc czy należy bronić ustawy o IPN, czy się z niej wycofać, to ja proponuję zadać inne pytanie: ile jest dla nas wart sojusz ze Stanami Zjednoczonymi?
Przez ostatnie ćwierćwiecze karmiono nas narracją, że od sojuszu z Waszyngtonem zależy bezpieczeństwo Polski. Od sojuszu nie z NATO, lecz konkretnie ze Stanami Zjednoczonymi. Od wielu lat kwitnie w Polsce propaganda mediów amerykańskich, niemieckich i autochtonicznych, wedle której Rosja Władimira Putina tylko czeka na dogodny moment do ataku na Ukrainę, Litwę, Łotwę, Estonię, a potem na Polskę. Media co rusz podają jakieś wyssane z palca daty, które rzekomo wyciekły z Rosji. W tej sytuacji sojusz z Waszyngtonem wyrósł do rangi iście katechonicznego, stanowiąc jedyną gwarancję bezpieczeństwa i suwerenności Polski. Wszystkich, którzy wyrażali sceptycyzm co do skuteczności lub sensowności tego sojuszu, wyzywano zaś od „endokomunistów”, „ruskich agentów” i „trolli Putina”.
Coś wiem na ten temat, gdyż jestem jednym z tychże sceptyków. Szaleństwo entuzjazmu dla sojuszu z Amerykanami doszło do jakiegoś paroksyzmu za rządów Prawa i Sprawiedliwości, gdy polska polityka zagraniczna polegała na pokłóceniu się dosłownie ze wszystkimi. Nie tylko z Rosją, Niemcami i z Francją, ale nawet z Ukrainą czy Litwą. Rząd, pod nieformalnym przywództwem Nieomylnego Prezesa, stał na stanowisku, że wszystko nam wolno powiedzieć i zrobić, drażnić wszystkie duże niedźwiedzie i lwy dookoła, ponieważ możemy sobie na to pozwolić jako najbliższy amerykański sojusznik, rodzaj „niezatapialnego lotniskowca” w strategicznym miejscu Europy. Politykę zagraniczną PiS uważałem za szaleńczą od samego początku, właśnie z racji sceptycyzmu co do wartości sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi.
Skąd mój sceptycyzm? Prawdę mówiąc, to wynikał on zawsze z faktu, że miałem wątpliwości, czy Amerykanie rzeczywiście, w razie wojny z Rosją, mieliby zamiar i ochotę bronić naszego kraju. Nigdy nie śpieszyli się nawet z założeniem nad Wisłą swoich baz i przerzuceniem do nas większych oddziałów. Gdy w końcu to zrobili, trudno nie zauważyć, że umiejscowili się bliziutko niemieckiej granicy, tak jakby chcieli w razie czego móc się wycofać.
Amerykańskie oddziały powinny stać pod granicą z obwodem kaliningradzkim, a nie w Żaganiu na drugim końcu Polski! Co więcej, w sumie gorzej byłoby, gdyby do wojny amerykańsko-rosyjskiej doszło, bowiem toczyłaby się ona na terytorium polskim. Ktokolwiek by ją wygrał, z mojego domu albo pozostałaby sterta kamieni, albo byłby w tym miejscu lej po bombie. Mogę tylko liczyć, że nie po atomowej…
Przez ćwierćwiecze zapewniano nas, że nie mamy się czego bać, bowiem Wuj Sam stoi za nami murem. W razie czego pomoże, wesprze, uratuje. Ustawa o IPN była niczym kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy. W Izraelu i pośród części żydowskiej diaspory zawrzało, co po części wynikło z nieznajomości tekstu ustawy, a po części ze skrajnie złej woli. Wpływowe lobby przykręciło śrubę w Departamencie Stanu, w otoczeniu Donalda Trumpa, być może, że z udziałem jego córki Ivanki.
I z powodu prawnego szczegółu – chciałoby się wprost rzec: „dupereli” – stosunki Polski z USA zawisły na włosku, a prezydent i premier dostają „bana” w Białym Domu. Katechoniczny sojusz Warszawy z Waszyngtonem zachwiał się, ponieważ Państwo Polskie będzie ścigało tych, którzy używają określenia „polskie obozy śmierci”. Jeśli sojusz ten zachwiał się z tak błahego powodu, to trzeba spytać wprost: to ile ten sojusz jest wart? Czy wierzycie Państwo, że Amerykanie są gotowi setkami lub tysiącami umierać w obronie naszej ziemi przed rosyjską agresją, ale są bliscy zerwania z nami stosunków, ponieważ będziemy penalizować określenie „polskie obozy śmierci”?
O sojuszu amerykańsko-polskim wielu powiadało, że tak naprawdę nie wiadomo, czy w razie zagrożenia naszego kraju Waszyngton przyjdzie nam z militarną odsieczą. Któryś z polityków wprost powiedział, że tego nie wie, ale „trzeba w to wierzyć”. Prawdę mówiąc, we mnie nigdy nie było tej wiary. Osobiście po kryzysie wokół ustawy o penalizacji „polskich” obozów śmierci zdanie na temat sojuszu amerykańsko-polskiego mam już ostatecznie wyrobione: Polska nie jest postrzegana przez Amerykanów jako strategiczny partner. Nawet nie jest widziana jako istotny sojusznik. Jest tylko polem ewentualnej bitwy pancernej z Rosjanami, rynkiem zbytu dla amerykańskiego uzbrojenia i dla amerykańskiego gazu (wcześniej kupionego w Rosji, a sprzedanego z amerykańskim zyskiem). Można wręcz zadać pytanie: czy amerykańskie wojska w Polsce mają bronić naszego kraju przed rosyjską agresją, czy pomóc w egzekucji ustawy S.447?
Adam Wielomski
Za: “Najwyższy Czas!” i www.nczas.com
Za: https://konserwatyzm.pl/wielomski-o-kryzysie-polsko-amerykanskim-czy-amerykanie-broniliby-naszego-kraju/