Felieton • tygodnik „Nasza Polska” • 7 czerwca 2011
Już tylko niecały miesiąc dzieli nas od przejęcia przez Polskę przewodnictwa Unii Europejskiej, które nasz nieszczęśliwy kraj będzie sprawował do końca roku. To będą niewątpliwie trudne czasy dla Europy między innymi, a może nawet przede wszystkim dlatego, że - jak otwarcie i szczerze powiedział premier Donald Tusk - polska prezydencja będzie wymagać „bieżącego zarządzania kryzysami”. Z pozoru trudno znaleźć lepszego kandydata do zarządzania kryzysami jak Polska, bo przecież nasz nieszczęśliwy kraj co najmniej od 1944 roku nic innego nie robi, jak właśnie zarządza kryzysami.
Niektóre spośród tych kryzysów nabrały zresztą charakteru permanentnego, to znaczy - cyklicznego i nawiedzają nasz nieszczęśliwy kraj z podziwu godną regularnością. Jest to klęska nieurodzaju i klęska urodzaju oraz cztery kataklizmy: wiosna, lato, jesień i zima. Z drugiej jednak strony właśnie owa regularność pokazuje, że nasi Umiłowani Przywódcy żadnego skutecznego remedium na te kryzysy nie znają i sprawowane przez nich „zarządzanie” tak naprawdę żadnym zarządzaniem nie jest. Kryzysy przebiegają sobie według własnej, wewnętrznej dynamiki, podczas gdy cały wysiłek naszych Umiłowanych Przywódców skierowany jest na udawanie, że żadnego kryzysu nie ma, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej i w ogóle - że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Żeby nie sięgać pamięcią głębiej, przypomnijmy, jak to było w PRL-u za Edwarda Gierka. Jak wiadomo, za jego panowania „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” - nawet wtedy, kiedy w sklepach najpierw pojawiły się kartki na cukier, a potem, stopniowo, już na wszystko. Wprawdzie w telewizji, tym naszym niezatapialnym „Titanicu” orkiestra pod dyrekcją prezesa Macieja Szczepańskiego grała wesołe oberki do samego końca, ale przecież właśnie na koniec dekady lat 70-tych okazało się, że ani Polska nie rosła w siłę, ani ludzie nie żyli dostatniej. Inna sprawa, że na skutek tresury prowadzonej przede wszystkim za pośrednictwem mediów, znaczna część, a może nawet większość mieszkańców naszego nieszczęśliwego kraju reaguje zgodnie z odruchem Pawłowa, to znaczy - nie wierzy temu, co widzi i czego doświadcza bezpośrednio, tylko temu, co zobaczy w telewizji.
Dlatego też w zarządzaniu kryzysami najważniejsze jest przejęcie kontroli nad telewizją. Dzięki temu można bowiem stworzyć wrażenie, że żadnego kryzysu nie ma i nawet kartki na wódkę i papierosy są rzeczą jak najbardziej normalną. Przećwiczył to już wcześniej wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, z tym, że nie miał jeszcze do dyspozycji telewizji, tylko radio. Przy pomocy tego radia i kronik filmowych dokazywał aż miło, więc możemy sobie wyobrazić, czego by to nie dokonał, gdyby miał do dyspozycji również telewizję!
No a generał Jaruzelski? Wprawdzie początkowo zagubił się w meandrach własnej propagandy, nazywając stan wojenny „mniejszym złem”, ale już wkrótce potem, dzięki sprytowi Jerzego Urbana wyjaśniło się, że to „mniejsze zło” to tak naprawdę - największe dobro, jakiego w naszym nieszczęśliwym kraju mógł doznać nasz mniej wartościowy naród tubylczy. Im więcej dostaje w tyłek od „surowych praw stanu wojennego”, tym dla niego lepiej. Wprawdzie żaden z naszych ówczesnych Umiłowanych Przywódców nie doprowadzał tego wnioskowania do logicznego końca, ale przecież możemy zrobić to sami, bez ich pomocy - że stan wojenny byłby dla naszego mniej wartościowego narodu wyjściem najlepszym z możliwych. Większość, wprawdzie nieznaczna, bo około 58 procent, niemniej przecież jednak, uwierzyła w to już wtedy i wierzy nadal - w czym upatruję jedną z ważnych przyczyn utrzymującej się popularności Platformy Obywatelskiej i rządu premiera Tuska.
Dlatego też przypuszczam, że głównym, a może nawet jedynym sposobem zarządzania kryzysami w Europie przez władze naszego nieszczęśliwego kraju będzie udawanie, że żadnych kryzysów nie ma. Nie chodzi przy tym tylko o proste zamiatanie ich pod dywan w myśl zasady, że czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, tylko również, a może nawet przede wszystkim o wpajanie Europejczykom, podobnie jak i nasz mniej wartościowy naród tubylczy, zaawansowanym w medialnej tresurze, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Oczywiście od czasu do czasu premier Tusk, który podpatrzył i nauczył się („bo popatrzcie i zważcie u siebie...”) u premiera Putina, jak się robi pokazuchy dla publiczności, to znaczy - jak dobry car „ruga” złych, już choćby z powodu nadgorliwości czynowników, zaś dla większego efektu dobierze sobie do towarzystwa ministra Sikorskiego, wyćwiczonego („i ty szewczycho Wilhelmino w tańcu wszelakim dobrze szczwana...”) w robieniu marsowych i poważnych min.
Wprawdzie nie na wszystkich robią one wrażenie; pamiętam, jak podczas wizyty w Moskwie, siedzący naprzeciw premiera Putina minister Sikorski robił szalenie groźne miny, a zimnemu ruskiemu czekiście nawet nie drgnęła brew. Takie ci to mają wychowanie wojskowe - zachwycał się wachmistrz z Putimia, przesłuchujący dobrego wojaka Szwejka pod zarzutem szpiegostwa. Ale jeśli nawet rugi premiera Tuska i miny ministra Sikorskiego nie zrobią na tych wszystkich prezydentach oczekiwanego wrażenia, to przecież wystarczy, że ich rozśmieszą. A czyż rozweselenie nie jest jakimś remedium na kryzysy? Jeśli zatem naszemu nieszczęśliwemu krajowi uda się rozśmieszyć Europę, to już wystarczy, by polska prezydentura przeszła do historii.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2073