Felieton • „Nasz Dziennik” • 11 czerwca 2011
„Odejdę, obejmę dozorcostwo...” - śpiewała Danuta Rinn przed wielu, wielu laty, kiedy jeszcze pan poseł Jan Filip Libicki słuchał piosenek o kotkach dwóch, więc tej może nie pamiętać. Do wczoraj trzymał nas, podobnie zresztą jak całą resztę świata, w potwornym napięciu. Świat bowiem już prawie od tygodnia wstrzymuje oddech, nie wiedząc, czy pan poseł Jan Filip Libicki opuści partię For... to znaczy pardon - jaka tam znowu „forsa”; nie żadna „forsa”, tylko Polska - Polska Jest Najważniejsza - czy też dochowa jej wierności trochę dłużej, niż poślubionemu wcześniej Prawu i Sprawiedliwości.
Wreszcie się zlitował - oczywiście nie nad nami, niegodnymi żadnej litości, tylko nad Bogu ducha winnym światem i swoje postanowienia w tym względzie objawił, dzięki czemu udręczony świat może odetchnąć z ulgą, bo przecież nie jest to jedyny paroksyzm, który go trapi. Wagę tej decyzji docenia i „Gazeta Wyborcza”, rozmaite portale i postępowe rozgłośnie radiowe - bo wszędy pana posła Libickiego pełno - chociaż nikt nie wie, czy im też przyświecają intencje tak samo szlachetne, jak jemu. Może i panem posłem targają takie wątpliwości, podobnie jak pewną panienką w piosence, której refren brzmi: „bo taka głupia, to ja już nie jestem; no, może głupia, ale taka to już nie” - chociaż, ma się rozumieć, pewności żadnej mieć nie można.
Żeby tedy jakoś skrócić i czymś wypełnić tamto dręczące oczekiwanie na rozstrzygnięcie tej najważniejszej dla świata i dla Polski sprawy, skorzystałem z okazji, by wyjaśnić innemu zaprzyjaźnionemu panu posłowi przyczyny, dla których ja, liberał konserwatywny, sprzeciwiam się uchwaleniu ustawy umożliwiającej organizacjom wiadomego przemysłu oraz władzom Izraela, z których błogosławieństwem od 1 maja Zespół Zadaniowy rozpoczął pracę nad tak zwanym „odzyskaniem mienia żydowskiego” w Europie Środkowej - obrabowanie Polski.
O ile wiem, Zespół ten rozłożył swoje prace na dwa etapy; inwentaryzację mienia nadającego się do „odzyskania”, no a potem - „odzyskanie”. Warto też przypomnieć kryteria, jakie przyjął on przy owej inwentaryzacji - zwłaszcza zaś tzw. „alternatywne dowody własności”, między innymi - w postaci „przekonania”, że jakieś mienie było „żydowskie”. Jest rzeczą niemal pewną, że znajdzie się mnóstwo osób w ten sposób „przekonanych” i wspomniany Zespół na tej podstawie przedstawi tubylczemu rządowi, jaki zostanie wyłoniony z odmętów jesiennego głosowania, rejestr mienia stanowiącego równowartość 65 mld dolarów.
Z przecieków pozostałych po warszawskiej wizycie prezydenta Baracka Husseina Obamy wynika, że „sprawy gospodarcze” zostały odłożone właśnie do jesieni - kiedy to prawdopodobnie zakończy się owa „inwentaryzacja” i można będzie z wielkim tupetem wkroczyć w etap „odzyskiwania”.
Jak wiadomo, po ratyfikacji traktatu lizbońskiego i proklamowaniu Unii Europejskiej 1 grudnia 2009 roku, Polska ma coraz mniejszy zakres samodzielności. Można powiedzieć, że tubylczym mężykom stanu już prawie niczego nie wolno uczynić na własną rękę - ale gdy idzie o wyszlamowanie Polski pod pretekstem „odzyskiwania mienia żydowskiego”, kolaboracja ze strony naszych Umiłowanych Przywódców okazuje się konieczna.
Rzecz w tym, że ani organizacje wiadomego przemysłu, ani - tym bardziej - Izrael, który na terenie Polski nie miał przecież ani jednego swojego obywatela, bo przed 1948 rokiem państwo to jeszcze nie istniało - nie legitymują się jakimikolwiek uprawnieniami do jakiegokolwiek mienia leżącego na terenie naszego nieszczęśliwego kraju, które mogłyby zostać uznane w świetle prawa polskiego. Ci Żydzi, którzy takimi uprawnieniami się legitymują, odzyskują w Polsce tytuły własności - o czym świadczy choćby przypadek p. Rona Bałamuta, który odzyskał tytuł własności domu w Wadowicach, w którym urodził się Karol Wojtyła bez potrzeby dokonywania jakichś specjalnych zmian w polskim ustawodawstwie.
Toteż „presja”, jaką na żądanie Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego miał na tubylczy rząd premiera Tuska wywierać prezydent Obama, miała być skierowana na to, by władze polskie STWORZYŁY wreszcie podstawę prawną w postaci ustawy, która zaplanowanemu rabunkowi Polski nadałaby POZORY LEGALNOŚCI. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z poszanowaniem własności, więc i ja, właśnie jako prawdziwy liberał, a nie przefarbowany z totalniactwa lisek-kolaborant, nie mam najmniejszych powodów, by takiemu rabunkowi przyklaskiwać, czy w ogóle uznawać go za uzasadniony.
Co więcej - w przekonaniu, że nasi Umiłowani Przywódcy potrafią nam odpowiedzieć już na coraz mniej pytań - proponuję, by każdego kandydata na posła czy senatora przeegzaminować z jednej tylko kwestii - czy zamierza przyłożyć rękę do stworzenia owych pozorów legalności dla rabunku Polski. Jeśli tak - no to każdy chyba sam rozumie, że na takiego głosować nie można - bo to nie „państwo polskie”, tylko my, podatnicy, będziemy musieli ponieść koszty tego rabunku. Jeśli zaś kandydat nas okłamie i powie, że w żadnym wypadku swojej ręki do tego nie przyłoży, no to trudno - musimy takie ryzyko podjąć.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.