Grecki parlament zaaprobował program oszczędnościowy zgłoszony przez rząd. Cięcia wydatków budżetowych, w tym zwolnienie części urzędników, obniżenie emerytur, a także zmniejszenie płacy minimalnej, mają dać Grecji oddech w postaci 130 mld euro kolejnych pożyczek z kasy Unii Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Dzięki temu Grecja spłaci wcześniej zaciągnięte długi. Ponadto Atenom 100 mld euro pożyczek ma darować prywatny sektor bankowy. Celem jest uniknięcie niechybnego bankructwa.
To była formalność. Grecja znalazła się poniekąd w sytuacji bez wyjścia, gdyż inaczej musiałaby już w przyszłym miesiącu ogłosić niewypłacalność. Z kolei to oznaczałoby, jak bronił się rząd, że państwo musiałoby wprowadzić jeszcze drastyczniejsze oszczędności niż te, których domagają się Berlin, Paryż i instytucje międzynarodowe. A takiego spadku poziomu życia, takiego krachu gospodarki nie wytrzymałoby żadne społeczeństwo i władza, która zostałaby przez to społeczeństwo zmieciona. Patrząc choćby na ostatnie starcia, jakie miały miejsce w Atenach, można uwierzyć w taki scenariusz.
To była formalność, ale myli się ten, kto oczekuje, że Grecy najgorsze mają już za sobą. Wręcz przeciwnie, najgorsze dopiero przed nimi. Ludzie protestują przeciwko zapowiadanym cięciom, ale będą jeszcze bardziej protestować, gdy te oszczędności w końcu ich dotkną, gdy zostaną zwolnieni z pracy, otrzymają niższe przelewy z zakładu pracy czy funduszu emerytalnego. Grozi to naprawdę potężną rewoltą społeczną, bo Grecy są pierwszym narodem Europy (nie licząc społeczeństw dawnego bloku komunistycznego), który po wojnie, w czasach budowania dobrobytu, będzie doświadczał tak dużego i gwałtownego spadku poziomu życia. Nie wiadomo, dokąd złość i frustracja zaprowadzą Greków, ale trzeba brać pod uwagę wszystkie możliwe scenariusze, nawet te zakładające długoletnią destabilizację polityczną kraju czy zdobycie władzy przez lewackie ugrupowania.
Zgoda parlamentu na pakiet oszczędnościowy była formalnością, bo Grecy nie odważyli się na skok na głęboką wodę, czym byłaby rezygnacja z euro i powrót do drachmy. A skoro tak, to muszą tańczyć tak, jak im unijna i niemiecka orkiestra zagra, bo przecież nie mają w swoich rękach prawa do emisji euro ani kształtowania stóp procentowych. Co nie oznacza, że jednak za jakiś czas ten temat nie powróci. Przecież prawie dwa lata temu Hellada otrzymała ogromne wsparcie z UE i MFW w wysokości 110 mld euro, czyli niewiele mniej niż teraz, a to i tak nie doprowadziło do poprawy sytuacji. Teraz może być podobnie, bo przecież i te 130 mld euro obciąży Greków i trzeba je będzie spłacić. Albo więc za jakiś czas znowu będziemy dyskutować o następnej transzy pomocy dla Greków, albo ten kraj formalnie zbankrutuje i wróci do swojej starej narodowej waluty. Taka kuracja szokowa też będzie bolesna (Polacy pamiętający początek lat 90. coś o tym wiedzą), ale przynajmniej pozwoli Grekom stanąć na nogi i odbudować konkurencyjność swojej gospodarki. Chyba że 130 mld euro pobudzi już teraz gospodarkę, ale w to mało kto wierzy, nie tylko w Grecji.
Losz Krzysztof
Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 14 lutego 2012, Nr 37 (4272)