Mieszanie definicji pojęć, bezmyślne przejmowanie i rozpowszechnianie terminologii zrodzonej pod sowieckim jarzmem – czy to na zasadzie ignorancji, czy też świadomie przejętej od Sowietów manipulacji słowami – stało się w dzisiejszej Polsce, istną plagą.
Właśnie takim obróbkom i manipulacjom poddawane jest nieustannie, znienawidzone przez całą powojenną emigrację, słowo „Polonia”. A stało się tak dlatego, że ta przeogromna fala emigracji politycznej po II wojnie światowej nie chciała identyfikować się z żadną „Polonią”, a już najmniej z tą, wyjętą jakby żywcem, z nowelek Sienkiewicza, która wyruszała z Polski „za chlebem” i podpisywała krzywymi krzyżykami.
Dziewiętnastowieczny, Sienkiewiczowski model emigranta, zupełnie nie przystawał do następujących po nim nowych generacji wygnańców. Był wręcz gwałtownym jej zaprzeczeniem. Co więcej, sto kilkadziesiąt tysięcy wykwalifikowanego i zaprawionego w ciężkich bojach polskiego żołnierza, które po roku 1945 zostało nagle jakby zawieszone w próżni, na obcej ziemi – ludzi do ostatka zdesperowanych, bezsilnych w poczuciu jawnej zdrady, bez żadnej nadziei na powrót do Ojczyny, przehandlowanej cynicznie w Teheranie i Jałcie – stanowiło nie lada zagrożenie dla tzw. „aliantów”. Aliantów, którzy w istocie okazali się zdrajcami.
Te sto kilkadziesiąt tysiecy patriotów, sprzedanych na długie lata w niewolę, z czego wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, znalazło się z bronią w ręku pośród świata celebrującego radośnie własne uwolnienienie spod niemieckiej okupacji. Jedna iskra wystarczyła, aby stało się nieszczęście.
Władysław Pobóg-Malinowski w swej „Najnowszej Historii Politycznej Polski” (Londyn 1960), wspomina o zabiegach, jakich dokonywało dowództwo polskie, by nie doszło do „jakichś wystąpień ze strony polskiego wojska”, które, jak na ironię, wyzwalało bohatersko inne kraje, a samo zostało pozbawione Ojczyzny (Zob. Władysław Pobóg-Malinowski, „Najnowsza Historia Polityczna Polski”, tom trzeci, s. 865).
Wraz z upływem lat, zagrożenie ideologiczne ze strony zwartych szeregów patriotycznej emigracji polskiej dla „kierowników” PRL-u wcale nie osłabło. Trzeba było coś z tym zrobić. Przede wszystkim, pomniejszyć rolę emigracji politycznej w oczach reszty Polaków – tych pozostających w bezpośrednim zasięgu sowieckiego knuta w Polsce i tych z wcześniejszych rzutów emigracyjnych. Należało zbagatelizować i zdewaluować masy emigracyjne, odebrać im polityczną i historyczną tożsamość.
PRL-owscy parweniusze polityczni mieli szczęście. Akurat, na podorędziu znalazło się gotowe słowo – słowo „Polonia”. Było ono pojęciem z tradycjami, wygodnym, elastycznym i pojemnym, a przy tym łatwo wpadającym w ucho. Wystarczyło tylko trochę je podszlifować, podrasować i puścić na nowo w obieg w nieco wykrzywionym znaczeniu. Sprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Jakżeby inaczej! Już sam Lenin sprawdził to w praktyce, ucząc swoje hordy, że „kłamstwo wiele razy powtarzane, staje się prawdą”.
Nowe znaczenie słowa „Polonia”, ukute w połowie dwudziestego wieku, jak i czas jego rozpowszechniania się, są dość dobrze udokumentowane.
Uprzednio, słowo „Polonia” oznaczało łacińską nazwę Polski, przyjętą również w tej postaci przez wiele obcych języków. Często można spotkać określenie „Polonia” jako narodową personifikację Polski. Symboliczne nazwanie kraju żeńskim imieniem po łacinie, było popularne w dziewiętnastym wieku, na przykład: Germania, Brytania. Natomiast od drugiej połowy wieku dziewiętnastego „Polonia” była terminem używanym na określenie tej części emigracji polskiej, która osiedlała się z własnej i nieprzymuszonej woli, poza ziemiami etnicznie polskimi, głównie na zachód od Polski. „Polonią” nazywało się odtąd tych wszystkich, którzy bez względu na kraj urodzenia, osiedlenia i znajomość, lub najczęściej zupełny brak znajomości języka polskiego, posiadają bardzo nikłą świadomość polskiego pochodzenia, lecz do niej z jakichś powodów, okazjonalnie się przyznają. „Polonia” taka, posiadając już niewiele cech polskich, stała się dawno integralną częścią miejscowych społeczności kraju osiedlenia, a jej związki z Macierzą oparte są głównie na więzi sentymentalno-emocjonalnej.
Inaczej rzecz się miała z Polakami oraz ich potomkami, mieszkającymi na ziemiach, tzw. utraconych, na wschód od Polski, które po 1939 roku przestały wchodzić w skład państwa polskiego. Argumentem za takim stanowiskiem jest stwierdzenie, że ludzie ci nie wyjechali z Polski, tylko zmieniły się granice kraju i to Ojczyzna ich „opuściła”. Oni sami też uznają się za Polaków, a nie za „Polonię”. Podobnie rzecz ma się z polską emigracją polityczną, która mając na względzie sowietyzację Polski, albo do Polski nie wróciła po wojnie, albo z niej uciekła w późniejszych latach.
Przypomnijmy. Wychodźstwo z Polski zapoczątkowała emigracja po klęskach powstań narodowych – głównie do Francji, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Niemiec, Ameryki Płn. Od drugiej połowy XIX wieku do roku 1939 wyruszała na Zachód masowa emigracja zarobkowa – robotnicy głównie do Francji, Belgii i Niemiec, chłopi do USA, Kanady, Brazylii i Argentyny. To oni właśnie stali się „Polonią”. Po II wojnie światowej poza Polską znalazła się ponownie ogromna rzesza emigracji politycznej, a w latach 80-tych wydostało się za granicę około miliona Polaków, uzyskując status uchodźców politycznych.
Emigracja wojenna i powojenna, jak również ta ostatnia, z lat „Solidarności”, uznając przejściowy charakter emigracji politycznej, przeciwstawiała się zawsze zaliczaniu siebie do społeczności „polonijnej”. Powojenna emigracja polska nie utożsamiała się nigdy z emigracją ekonomiczną, czyli tzw. „Polonią”, nie asymilowała się w kraju osiedlenia, nie zmieniała obywatelstwa i nie przyjmowała obcych dokumentów. Do dziś przetrwali starzy weterani, którzy wciąż legitymują się tzw. paszportami nansenowskimi.
Poszerzony termin „Polonia” – ten w reżimowym znaczeniu – został ukuty dla doraźnych potrzeb politycznych tzw. Polski Rzeczpospolitej Ludowej czyli reżimowego PRL. Należało przede wszystkim, w jakiś sposób zaszufladkować tych, którzy odmawiali powrotu do prosowieckiej Polski. Określić ich przede wszystkim w sposób stricte negatywny, a jednocześnie taki, aby całkiem przed nimi nie zatrzaskiwać drzwi. Bo to dalej byli jednak Polacy, ale jakby tej gorszej kategorii. Nadal byli potrzebni do wspomagania twardą walutą swojej ubogiej Macierzy, ale już samo określenie, które im przydzielono, samo ich nazwanie, wskazywało i sugerowało, że nie są to Polacy „pełnej krwi”, że jest to ta wstydliwa, pośledniejsza, jakby odrzucona od głównego pnia, linia genealogiczna narodu. W dodatku, naznaczona jakimś piętnem Kainowym, przekleństwem odtrącenia. W ten sposób starano się jednocześnie dowartościować samych siebie, uwięzionych na stałe w sowieckiej Polsce bez prawa swobodnego opuszczania jej.
Odtąd „Polonia”, to Polacy rozproszeni, Polacy-tułacze, Polacy w niegustownych, kraciastych marynarkach z tanim cygarem w ustach, popisujący się swoim amerykańskim akcentem – nieobyci farmerzy, prymitywni półanalfabeci z kabzą wypchaną dolarami, ciemne chłopstwo, cymbały ze zgniłego Zachodu. Wizerunek jakże pesymistyczny, ponury, smutny... I właśnie o to chodzilo, aby tak pesymistycznie byli odbierani. Polacy w kraju, radośni i zadowoleni, i oni tam - ta druga kategoria Polaków: prymitywni, samotni, wyobcowani z własnego wyboru i nostalgicznie wpatrzeni we własne, nierealne już od dawna, marzenia. Tak właśnie miała być skonstruowana „Polonia” na użytek ówczesnych władców Polski. Czasem tylko, na bardzo krótko, zmieniano płytę na inną, a mianowicie wtedy, gdy chodziło o doraźną pomoc finansową wypasionej „Polonii”, głównie amerykańskiej, dla kraju, ale trwało to zawsze bardzo krótko.
Gdy taki przedstawiciel klasycznej „Polonii” amerykańskiej pojawiał się, na przykład, w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, nad Wisłą, to się go obwoziło i pokazywało, jak rzadki eksponat antropologiczny z epoki przedlodowcowej. Po cichu, złośliwie, podśmiewano się z tego prehistorycznego gatunku. Nikt jednak nie gardził przywiezionymi przez niego dolarami ani upominkami, które wyrywano sobie w małpim zachwycie z rąk.
Oczywiście, do PRL-u mogli przyjeżdżać bezpiecznie jedynie przedstawiciele tego rzutu emigracji polskiej, która swoimi poglądami, ani zachowaniem politycznym, nigdy nie miała okazji narazić się komunie. Jej przodkowie opuścili ziemie polskie na długo przed sowiecką okupacją kraju. Te dinozaury „Polonijne” nie miały na ogół pojęcia o niczym, co się w Starym Kraju dzieje. Już propaganda peerelowska dobrze nad tym czuwała! Przybywali więc „Polonusi” z różnych krajów, by odwiedzić ziemię prapradziadów, uronić łzę krokodylą w zachwycie „jaka ta polska ziemia piękna”, obowiązkowo rozrzucić worek jednodolarówek wśród krewniaków z pomniejszych wsi i pipidówek i wyjechać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oraz ulgi do siebie. Tak: „do siebie”, bo oni w Polsce czuli się dziwnie, nieswojo, obco. Nie pasowali do niej ani językowo, ani kulturowo. Ich ojczyzna za oceanem była znacznie bliższa ich sercu. Może nie tak czysta i przytulna, jak Stary Kraj, ale własna, wygodna i amerykańska. Tam „Polonia” jest u siebie. Inaczej rzecz ma się z Polakami.
Nowe inicjatywy, które tworza się obecnie poza granicami Polski, coraz częściej używają dziś słowa „POLSKI”, a nie „POLONIJNY”. I słusznie, bo słowo „POLSKI” od razu wskazuje na bezpośredni związek z krajem pochodzenia. Dokładniej: słowo „POLONIA” zaledwie na ten związek luźno wskazuje, podczas gdy słowo „POLSKI” z krajem ściśle identyfikuje.
Jest jeszcze wprawdzie gdzieniegdzie prasa POLONIJNA, telewizja i radio POLONIA w odróżnieniu od POLSKIEGO radia i telewizji w Warszawie, ale są to raczej anachronizmy i przyzwyczajenia lingwistyczne z minionych lat. Współcześnie, coraz wiecej jest inicjatyw nowych, powstających i nazywających się POLSKIMI. Jest Związek Harcerstwa POLSKIEGO, a nie polonijnego, jest Telewizja POLSKA w USA, są POLSKIE kościoły i POLSKIE sklepy, są POLSKIE centra kulturalne. Zaczynamy być głośno POLAKAMI i jesteśmy dumni z tego że jesteśmy POLAKAMI, a nie sztucznym plemieniem POLONIJNYM z bliżej nieokreślonego kraju Polonia. Bo my nim nie jesteśmy! Nas takimi zrobili inni dla swego własnego widzimisię. Zrobili to, aby pozbawić nas tożsamości. Zrobili to, aby zaprzeczyć naszemu istnieniu w świecie, wdeptać w błoto, wymazać z pamięci historycznej, unicestwić.
Wzajemny stosunek Polski lat powojennych do „Polonii” i Polaków za granicą zawsze był, jak ktoś słusznie zauważył, taki, jak bajkowej macochy do Kopciuszka. Krajowa dyplomacja często traktowała Polonusów, jak intruzów lub wręcz unikała kontaktów ze środowiskami polonijnymi i emigracyjnymi. Podobnie, dzieje się i dzisiaj. Ludzie wyznaczeni z ramienia III Rzeczpospolitej do kontaktów z emigracją polską, są typowani wciąż jakby na zasadzie prowokacji – np. bardzo problematyczne powołanie Marka Borowskiego na szefa Sejmowej Komisji d/s Współpracy z Polonią, co spotkało się z gwałtownym protestem środowisk emigracyjnych, uprzednio przez tego pana pracowicie inwigilowanych. Wiele mówi też fakt, że prezydent Kwaśniewski nigdy z Polonią w USA się nie spotkał, a z Żydami zawsze. Z kolei, pan Radek Sikorski, obecny minister Spraw Zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej, popisał się opracowaniem oficjalnej listy, która dokładnie wylicza politykom Rzeczpospolitej z kim wolno im się spotykać, a z kim nie, komu można otworzyć podwoje konsulatów i ambasad, a kogo nie wpuszczać. Wpuszczać można „Polonię”, nie wpuszczać Polaków-emigrantów, patriotów! Jest gdzieś na internecie pełna lista osób non grata, które według Sikorskiego wciąż stanowią dla obecnej Polski i jej establishmentu polityczne niebezpieczeństwo. Ta lista jest hańbą dla całej III Rzeczpospolitej i jej Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Od roku 2002, drugiego maja, obchodzone jest w Polsce święto Polonii. W tym dniu pojawia się zwykle w telewizji Marszałek Senatu i wygłasza orędzie do obywateli, w którym zawarty jest wątek „Polonii” i opieki, jaką państwo polskie zobowiązane jest roztaczać nad „Polonią” na obczyźnie. Mówi się o tym, jak to Polska pomaga emigrantom oraz jak to Senat RP wiele robi w tej kwestii, „wywiązuje się” i tak dalej. Dobrze znane trele-morele. Byłoby lepiej, gdyby w ogóle tego święta nie było.
Według danych statystycznych, poza terytorium Polski mieszka ponad 20 milionów Polaków i osób pochodzenia polskiego. Aktualna populacja ludności w Polsce wynosi nieco ponad 38 mln Polaków (stan na 2009 r.), lecz liczba ta wciąż maleje. Wkrótce okaże się, że Polaków przebywających za granicą, powtarzam: Polaków, a nie „Polonii”, tych, którzy nigdy nie zatracili swej polskości, języka, tradycji, nie da się dłużej ignorować. Wcześniej czy później okaże się, że trzeba będzie przeprosić za to wszystko, co się im uczyniło. Polacy za granicą okazać się mogą przecież jeszcze bardzo pomocni w potrzebie. Potencjał emigracji polskiej jest bowiem ogromny.
Pomoc emigracji polskiej zawsze szła do Polski. Nigdy odwrotnie. Taka też była zawsze potrzeba chwili. Szła do Polski pomoc finansowa, medyczna, żywnościowa. Dzisiaj, ze zdumieniem dowiadujemy się, że to Polska wspierała „Polonię” a nie odwrotnie. I tak, w elektronicznym wydaniu „Nowego Dziennika” z dnia 7 stycznia 2010 r., w artykule „Polska chce wspierać „Polonię” czytamy nie wierząc wprost własnym oczom:
„Polska zmieni swoją politykę wobec Polonii. Polacy mieszkający za granicą nie będą już traktowani jako petenci, biernie oczekujący na pieniądze z Warszawy. Mają być partnerami wspólnie realizującymi strategiczne cele.
W przygotowanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych nowych zasadach współpracy z Polonią i Polakami za granicą odwołano się do znanego powiedzenia prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Kennedy'ego. W zamieszczonej w dokumencie wersji brzmi ono: "Nie pytaj, co Polska może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla Polski".
Wiceminister spraw zagranicznych Jan Borkowski, przedstawiając program posłom Sejmowej Komisji do spraw Kontaktów z Polonią, podkreślił, że chodzi o uzyskanie skutecznego poparcia Polonii dla polskiej racji stanu i polskiej polityki zagranicznej. Jest też ważne, aby Polacy nauczyli się walczyć o siebie w państwach, w których mieszkają, nie czekali na – jak to nazwał – "łatwe" pieniądze z Warszawy.
Maciej Szymanowski z MSZ powiedział, że jest potrzebne prawdziwe partnerstwo między ojczyzną a diasporą. Wyjaśniał, że tradycyjne i "bezrefleksyjne" powtarzanie zapewnień o pełnym poparciu dla Polonii doprowadziło do niekorzystnych skutków ubocznych, a w skrajnych wypadkach do wykształcenia się "zawodu Polak" – czyli do przekonania, że państwo polskie jest zobowiązane do utrzymywania działaczy polonijnych, którzy polskość będą podtrzymywać dopóty, dopóki Warszawa będzie na to łożyć.
MSZ podkreśla jednocześnie konieczność poprawy wizerunku Polaków za granicą, ich pozycji w miejscowych społeczeństwach. Wskazuje na konieczną polityczną mobilizację Polonii, udział w lokalnych wyborach, organizacjach i partiach politycznych. W założeniach nowej polityki wobec Polonii podkreślono, że kierowana z ojczyzny "oferta współpracy musi respektować fakt politycznego zróżnicowania poglądów i powinna dotyczyć spraw pozostających poza kwestią sympatii politycznych". Na świecie jest blisko 10 tysięcy rozmaitych organizacji polonijnych. Rządowy Program Współpracy z Polonią i Polakami za Granicą ma być gotowy do końca stycznia (...)”
Artykuł, podpisany wstydliwie inicjałami JMS, sygnowała dodatkowo PAP (Polska Agencja Prasowa). Tekst dostępny jest na internecie (http://www.dziennik.com/news/polska/7610), a pod nim znajdują się komentarze czytelników. „To ci heca!” – piszą komentatorzy pod artykułem. Ktoś z oburzeniem próbuje sprostować tę zupełnie niezrozumiałą, ociekającą nienawiścią do polskiej emigracji, propagandę. Ktoś inny przypomina, jak to emigracja ratowała zawsze Polskę w czasach I i II wojny, potem w czasie zalewu sowietyzmu, by w końcu wesprzeć wybuch „Solidarności”. Nikt nigdy za to emigracji nie podziękował. Wręcz odwrotnie – III Rzeczpospolita wymyślała coraz to bardziej wyrafinowane szykany, o których komunie się nawet nie śniło. Wystarczy przypomnieć absurdalne zatrzymywanie ludzi na lotniskach w Polsce za to, że jako obywatele obcych państw podróżują na zagranicznych paszportach, a nie na polskich. Sprawy te do dziś nie zostały oficjalnie uregulowane. Wciąż przy wjeździe do Polski pada sakramentalne pytanie „czy posiada pan/pani dokumenty polskie?”. Z drugiej strony, przybysze z Polski „za darmochę” podróżują sobie do USA czy Kanady na koszt polskich organizacji, dostają sute kieszonkowe na osobiste wydatki, wyciągają ręce prosząc nieustannie o dotacje na różne cele i ciągle im mało, i nigdy końca nie widać.
Szczytem perfidii tej, iście po gebbelsowsku skonstruowanej publikacji, jest zdanie: "państwo polskie jest zobowiązane do utrzymywania działaczy polonijnych, którzy polskość będą podtrzymywać dopóty, dopóki Warszawa będzie na to łożyć."
A więc, nareszcie w końcu dowiadujemy się nagiej prawdy, a mianowicie, że te wszystkie, ufundowane z takim poświęceniem przez uchodźstwo polskie organizacje, instytuty, muzea, biblioteki, wydawnictwa, archiwa, kościoły, szkoły, były w istocie sfinansowane przez naszą biedną matkę-Polskę!
I tak oto na nowo zaglądamy w ślepia Stalinowi – temu, co wiecznie żywy, oczywiście.
Jacy to, na Boga Ojca, „działacze polonijni” pozostają na utrzymaniu rządu znad Wisły wszyscy, niestety, dobrze wiedzą. Otóż, wśród emigracji polskiej egzystują od lat ludzie, którzy zostali wyekspediowani przez komunę na Zachód z określonym zadaniem do wykonania, a tym zadaniem było infiltrowanie wszystkich środowisk polskich, znajdujących się poza granicami kraju. Przywieźli ze sobą pieniądze i kontakty. Pozakładali własne biznesy albo też czekały już na nich odpowiednio przygotowane posady w różnych instytucjach. Ofiarą tych manipulacji padły nawet takie potężne instytucje, jak Fundacja Kościuszkowska czy Instytut Piłsudskiego w USA. Większość z tych „działaczy” siedzi na ogół cicho i wszelkimi sposobami zwalcza na przykład wszelkie próby lustracji, których emigracja głośno się domaga. Ich działaność była w przeszłości koordynowana przez oficerów prowadzących, usytuowanych w konsulatach i w ambasadach. Dziś niewiele się zmieniło. Obecnie, praktycznie we wszystkich organizacjach i mediach polskiej emigracji, siedza starzy TW (Tajni Współpracownicy), którzy tworzą dzisiaj zgraną, wpływową i świetnie zamaskowaną grupę, której jednym z największych sukcesów była marginalizacja wpływów oraz unicestwienie polskiego lobby, jak też aktywne skłócanie i rozbijanie emigracji, co świetnie im udało. Kontrolują oni bowiem, teraz wszystkie poziomy życia emigracyjnego, kościołów nie wyłączając (są tam m.in. bardzo gorliwymi parafianami). Stosunkowo niedawno głośna była sprawa Andrzeja Czumy, obecnie byłego ministra sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska. Przeciw tej nominacji protestowała cała polska emigracja wychodźcza, ktora dobrze pamięta, jak to pan Czuma rozbił i rozpędził na cztery wiatry potężną organizacje patriotyczną POMOST, której centrala mieściła się w Chicago. W Nowym Jorku natomiast, trwaja nieustanne walki oraz intrygi wokół dwóch największych organizacji: Centrum Polsko-Słowiańskiego oraz Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej. Obie te instytucje zostały opanowane przez sitwę małżeństwa Kamińskich. Adwokat o polskim nazwisku, Andrzej Kamiński, bardzo skutecznie żeruje na środowisku polskim, zakładając dziesiątki spraw sądowych pod pozorem pomocy Polakom. Innym razem, sam wytacza procesy Polakom, oskarżając niezależnych działaczy o antysemityzm. Pisze też na Polaków donosy do władz amerykańskich, denuncjując własnych klientów, którzy zwrócili się do niego o pomoc w uregulowaniu spraw emigracyjnych, co kończyło się często deportacją ludzi, którzy mu zaufali.
Początkiem końca samodzierżawia Kamińskiego w Zarządzie Unii Kredytowej był głośny proces sądowy z Dariuszem Michalskim, prawnikiem polskim z New Jersey, zalozycielem Forum Obrony Praw Polonii, a następnie rozgrywki personalne wśród aktywistów samej Unii, którzy z benefitów Kamińskiego zapragnęli uszczknąć jakiś smakowity kąsek również dla siebie samych. Wkrótce też usunięto Kamińskiego z Zarządu Unii Kredytowej. Władze z Waszyngtonu narzuciły zarząd komisaryczny nad PSFUK. Trwało to jednak krótko. Ostatnio Kamiński został na nowo powołany do Komisji Rewizyjnej Unii. Ma on tam ciągle swoich totumfackich, ludzi tego samego sortu. Ktoś trafnie określił, że ta sytuacja przypomina zatrudnienie lisa w kurniku. Jedną z pierwszych decyzji Zarządu PSFUK, było usunięcie dotychczasowego, doświadczonego i cieszącego się dobra opinią Dyrektora Wykonawczego Unii – i to na kilka miesięcy przed wygaśnięciem jego kontraktu, co w konsekwencji może Unię kosztować nawet kilkaset tysięcy dolarów rekompensaty. Wskutek tych niekończących się procesów sądowych, prowokowanych nieustannie przez Kamińskiego, Unia traci rokrocznie miliony dolarów, które można byłoby przeznaczyć na bardziej godne cele – na pomoc różnym emigracyjnym organizacjom, stypendia dla zdolnej młodzieży polskiego pochodzenia, konserwację polskich archiwów, muzeów czy bibliotek, a nawet na akcje charytatywne, np. na zorganizowanie domów spokojnej starości dla seniorów.
Żona prawnika Kamińskiego, Bożena, jest wiceprezesem Kongresu Polonii Amerykańskiej i m.in. to z jej inicjatywy zrezygnowano w KPA z akcji lustracji działaczy polonijnych. Kamińska przy takim zapleczu i przy świetnych układach w konsulacie RP jest praktycznie nienaruszalna. Jej samowola w zarządzaniu Centrum Polsko-Słowiańskim doprowadziła jednak do gwałtownych protestów i obecnie zbierane są podpisy pod wnioskiem o rozliczenie Kamińskiej z jej działalności i o doprowadzenie do usunięcia tej pani ze stanowiska, które okupuje ona bezprawnie, od dawna przekroczywszy limit określony statutem organizacji non-profit.
To bezprawie wśród emigracji polskiej nie byłoby możliwe, gdyby istniały niezależne polskie media i niezależny przepływ informacji. Niestety, sytuacja w mediach jest podobna. Polskie studio TV w Nowym Jorku od wielu lat okupowane jest przez, skompromitowanego w czasie stanu wojennego w Polsce jaruzelskiej, speakera TVP, Janusza Jóźwiaka, który przyjechał do USA z określonymi zadaniami. Wiele miejsca w swoim programie poświęca on właśnie promowaniu interesów Kamińskich.
Przykłady rozpanoszenia się agentury postpeerelowskiej wśród emigracji polskiej, ogłupiania środowisk emigracyjnych i rozsadzania ich od środka, można wyliczać bez końca. Ostatnio, popisowym numerem nowojorskiej gazety polskojezycznej, jakim jest ogólnie skompromitowany „Nowy Dziennik” – który wsławił się m.in. cytowanym powyżej artykułem o rzekomym finansowaniu emigracji przez Polskę, a jeszcze wcześniej intensywnym promowaniem antypolskiej „twórczości” polakożercy, Jana T. Grossa, jak też nieustannymi oskarżeniami Polaków o antysemityzm – była zakrojona na szeroką skalę akcja propagandowa przeciwko znanemu historykowi polskiemu, dr. Sławomirowi Cenckiewiczowi, który, w oparciu o dokumenty IPN, odważył się ujawnić po imieniu i nazwisku byłą SB-cję, wciąż aktywnie obecną wśród emigracji polskiej.
Wandalizm w Archiwach Polonijnych w Orchard Lake, gdzie bezkarnie okrada się emigrację z jej najdroższych pamiątek i muzealiów, niezlustrowana do dziś SB-cja w Kongresie Polonii Amerykańskiej, tolerowanie wtyczek komunistycznych w redakcji „Zgody” – nagłośnione, niestety, już po śmierci jednej z najbardziej niebezpiecznych, Wojciecha Wierzewskiego (pseud. Tower), redaktora naczelnego „Zgody”, który jednocześnie wywijał, jak chciał, redakcją renomowanego „Dziennika Związkowego” – jawnie destrukcyjne działania małżeństwa Kamińskich, agenturalna działalność StanisławaTrojaniaka (pseud. Piotruś), prowokacje samozwańczego lustratora emigracji, Marka Ciesielczyka, jak też stale powracający temat Andrzeja Czumy i jego roli w rozbiciu POMOST-u, to tylko niektóre z tematów, które stawiają czytelników prasy polskiej, internautów oraz słuchaczy radiowych na równe nogi.
Wielu emigrantów wyjechało z Polski na zawsze, pozostawiajac tam oplacone skladki na ZUS-y i inne fiskusy. Pozostając na obczyźnie uwolnili oni jednocześnie polski budżet od zmartwień odnośnie kosztów opieki medycznej czy emerytury. Nikt nie oczekuje i nie ma zamiaru czekać na jakieś bliżej nieokreślone zapomogi ze strony polskiego rządu. Więcej, nikt nie chce „opieki” Polski i nie życzy sobie, aby Polska robila cokolwiek dla niego! To emigracja spełniła swój obowiązek w stosunku do kraju rodzinnego, odejmując sobie od ust i wspomagając Polskę finansowo oraz duchowo w najcieższych dla narodu polskiego chwilach. Wydaje się, że uczyniono tym samym wystarczająco wiele i wystarczajaco uczciwe¬.
Nadszedł czas, który powinien przynieść Polakom-emigrantom zadośćuczynienie za wszystkie upokorzenia, jakie zafundowano im w przeszłości. Upokorzenia, które nie pozwalają nam przejść obok tych spraw obojętnie. To jest bardzo trudne – przezwyciężyć uczucia związane z sowietyzmem. Ale teraz czas jest inny i wszyscy musimy się z tym uporać. Tak w Polsce, jak i poza jej granicami.
Nie jesteśmy i nie bądźmy naiwni, gdy ludzie nikczemni przylepiają nam etykietki i nazwy, których nie chcemy. Wraz ze zmieniającym się ustrojem, zmieniają się poglądy. Wszystko się budzi i rośnie. Tylko Polska nie.
Mirosława Kruszewska
Nadesłał: Tomasz-Jan Czarnik