I. Pytania nie tylko o demokrację
W istocie jednak wątpliwości Napolitano nie dotyczą wyłącznie systemu politycznego o (wieloznacznej) nazwie demokracja, ale współczesnej cywilizacji, edukacji, świadomości obywatelskiej, kwestii stanowienia prawa i koncepcji człowieka. Żaden ustrój żadnego państwa nie bierze się wszak znikąd i nie wyrasta na bezludnej wyspie; zwykle osadzony jest w określonych realiach historycznych, kulturowych i narodowych. Ale każdy system polityczny może się zamienić w oszustwo, w fikcję, w „potiomkinowską wieś”, jeśli ufundowany jest na zwyrodniałych instytucjach, na bezprawiu, przemocy i fałszywej antropologii. Kilkanaście lat temu św. Jan Paweł II (w 1999 r.) przestrzegał w polskim parlamencie przed taką wizją demokracji, która zamienić się może w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. Ostrzeżenie papieża musiało jednak pozostać bez echa (pomijając głosy oburzenia i protestu przeciwko takiemu stawianiu „sprawy demokracji”), skoro na Starym Kontynencie tryumfy odnosił i odnosi neomarksizm z jego antykatolickim i antyrodzinnym nastawieniem – o czym jeszcze będę wspominał.
W obiegowej opinii utarł się pogląd, jakoby już Platon przed wieloma wiekami wymyślił koncepcję „idealnego państwa” mającego być wzorcem zamordystycznej republiki. Co więcej, K. Popper w swej głośnej XX-wiecznej rozprawie z totalitaryzmem (gloryfikującej demokrację): Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, wyraża przekonanie, że to właśnie na Platonie (krytyku demokracji) spoczywa odpowiedzialność za stworzenie teoretycznych podwalin ustroju, w którym jednostka całkowicie traci swą autonomię i zostaje podporządkowana zbiorowości w imię „wyższych celów”. Tymczasem Platon w gruncie rzeczy dokonał zabiegu wyabstrahowania, a następnie idealizacji struktury każdego ustroju politycznego, wyodrębniając warstwy: rządzących, rządzonych oraz „sił porządkowych” (pełniących rolę „stróżów prawa” i instytucjonalnego oraz społecznego ładu)[2]. Te trzy warstwy znajdziemy we wszystkich ustrojach politycznych po dziś dzień – wobec tego model Platona można traktować jako uniwersalny po prostu. Zróżnicowania między formami ustrojów i państwowości ujawniają się zaś na poziomie 1) korelacji zachodzących między tymi trzema („platońskimi”) warstwami i proporcji, w jakich te warstwy pozostają do siebie, 2) omnipotencji rządzących (skala „wszechwładzy” może być rosnąca/malejąca) i 3) dynamiki podporządkowania rządzonych – „siłom porządkowym” oraz rządzącym. Każdą z tych warstw w różnych epokach i tradycjach różnie się nazywa – dziś najczęściej mówi się o „elitach” (resp. „establishmencie”[3]), siłach policyjno-wojskowych oraz „zwykłych obywatelach” (resp. „podatnikach”). I właśnie Platon wskazywał na niebezpieczeństwa, jakie nieść mogą ze sobą rozmaite ustroje (od demokracji poprzez oligarchię na monarchii[4] kończąc), które – bez względu na to, w jaki sposób są skodyfikowane – mogą się zmieniać w tyranie czy, jakbyśmy to dziś powiedzieli, systemy opresji. Tyranem może być pojedynczy władca, tyranem może być uprzywilejowana kasta (mniejszość) – tyranem może stać się także ogłupiała i/lub zdeprawowana większość. Czymże jest los Sokratesa, jak nie przykładem historii kogoś poddanego (lokalnej) tyranii? Czymże u swego zarania jest bolszewizm, jak nie tyranią zbrodniczego motłochu[5]?
Nie trzeba zresztą studiów filozofii, by dostrzec, że człowiek jako istota społeczna nie jest istotą doskonałą, stąd też tworzenie pewnego wspólnotowego ładu to sprawa niezwykle skomplikowana. Wymaga ono odpowiedzi na pytanie: czy niedoskonałość ludzkiej natury, niedoskonałość ujawniającą się w wielu aspektach (np. moralnym, ale też np. fizycznym[6]), należy „naprawiać” czy nie? Jeśli należy człowieka w jakiś sposób udoskonalać, to jak? Metodami wychowania, edukowania, stymulowania samorozwoju, wspierania, miłosiernego pomagania, roztaczania opieki etc. – czy może brutalnym zmuszaniem do posłuszeństwa (masz być taki a taki, bo jak nie…)? A może doskonalić „naukowo” nie tyle pojedycznego człowieka, co od razu „całą ludzkość”, drogą eugeniki i socjaldarwinizmu, na której to drodze „słabsi/gorsi odpadają”? A może – z jeszcze większym rozmachem i zarazem trwale „zmieniać człowieka” – za pomocą leninowsko-stalinowskiego „wyrębu”, podczas któregu „wióry lecą”, czyli metodą eksterminacji, kiedy to „element zbędny” trafia na „śmietnik dziejów”? Może dokonywać naprawy „rodzaju ludzkiego” w sposób „uprzemysłowiony”, za pomocą hitlerowskich fabryk śmierci, w których pewne rasy („podludzi”) „puszcza się z dymem”?
Mitem jednak i niebezpiecznym przesądem jest uznawanie totalitaryzmu jako jedynego sposobu rządzenia ludźmi, w którym jednostka zostaje podporządkowana zbiorowości. W każdym ustroju bez wyjątku zachodzi takie podporządkowanie. Jest ono niezbędne do funkcjonowania jakiejkolwiek wspólnoty – poczynając od tej najmniejszej (stanowiącej fundament wszystkich innych), jaką jest rodzina, kończąc na tej największej, jaką jest naród[7]. Jest ono nieusuwalne z międzyludzkiej kooperacji związanej z organizowaniem pracy, ze szkolnictwem, z zapewnianiem bezpieczeństwa, z leczeniem itd. Problem wyłącznie w tym, wedle jakiej zasady zachodzi w danej sytuacji moje podporządkowanie drugiej osobie. Czy zasadą regulatywną jest tu np. szacunek dla tej drugiej osoby, czy np. strach przed przemocą, jaką ta osoba może wobec mnie zastosować? To zupełnie dwa różne sposoby współdziałania: współtworzenie czegoś ze względu na jakieś (wspólnie określone) dobro – a poddawanie się komuś w obawie, by ten ktoś nie pozbawił mnie życia lub zdrowia. Inaczej wygląda i przebiega podporządkowywanie się małego dziecka mamie, gdy ta karmi je kaszką mleczną, a inaczej zakładnika przetrzymującym go gangsterom.
Tak więc idea podporządkowania się jednostki wspólnocie nie jest ani wcale nie musi być „zwyrodnieniem” lub „zniewoleniem”. Widać realizację tej idei w każdej zdrowej rodzinie, w każdym dobrym małżeństwie, w każdym uczciwym związku miłosnym i w przyjaźni, w rzetelnie zorganizowanej wspólnocie zawodowej, w szkole itd. Jeśli kogoś miłujemy, szanujemy, lubimy, cenimy itd., to potrafimy rezygnować z czegoś dla dobra tej drugiej osoby, potrafimy okiełznać nasz egoizm, nasze „humory”, nasze widzimisię itp. I potrafimy się też podporządkowywać. I vice versa, bywa że ta druga osoba nam się podporządkowuje z analogicznych względów. Oczywiście nie zmienia to faktu, że właśnie na deformowaniu podporządkowywania się jednostki wspólnocie wyrastają wszelkie formy tyranii. Należy zarazem mieć świadomość, że ta tyrania nie musi przebiegać „od góry do dołu” jedynie, jak w przypadku choćby ustroju komunistycznego, w ramach którego omnipotentna Partia nadzoruje i zarządza wszystkimi obszarami życia: od gospodarczych, przez kulturowe i akademicko-naukowe, po prywatno-intymne. Tyrania może się zacząć już na poziomie „mikro”, a więc i w obszarze rodzinnym, kiedy małżonkowie stosują wobec siebie przemoc lub zwyrodniali rodzice/opiekunowie pastwią się nad dziećmi. Nawiązując do tekstu Napolitano, fikcją więc może być nie tylko demokracja i jej instytucje oraz procedury – także dana, nawet najmniejsza, wspólnota; fikcją może być praca zawodowa, fikcją może być uprawiana nauka i upowszechniana edukacja, fikcją może być „wspierana przez mecenat” taki lub inny sztuka, fikcją może stać się sport itd. – jeśli zasada (zmiennego) podporządkowywania się jednej osoby innym (a innym danej osobie) regulowana jest poprzez deprawację, terror, zniewolenie, kłamstwo, pogardę dla człowieka, instrumentalne traktowanie czyjegoś istnienia, dyskryminowanie kogoś itd.
II. System wartości jako podstawa organizowania się wspólnoty
W ten sposób dochodzimy do sedna sprawy, na co także wskazuje w swym artykule Napolitano – tam bowiem, gdzie pojawiają się zasady współdziałania ludzi, tam musi też być stosowany jakiś system wartości stanowiący racjonalną i wolitywną podstawę organizowania się osób w taką czy inną wspólnotę. System wartości podzielanych przez dane osoby jest niezbędny do współdziałania ludzi zarówno na poziomie mikrowspólnoty rodzinnej, jak i makrowspólnoty narodowej. Właściwy system wartości jest też konieczny do funkcjonowania wszelkich instytucji państwa. Tu jednak znów wyłania się poważny problem – w jaki sposób ten system wartości jest ustanawiany, przez kogo – i jak jest potem „implementowany” w strukturze instytucjonalnej danego państwa. Niestety bowiem nawet system wartości może się okazać fikcją i oszustwem, jeśli „złote zasady” wypisane w preambułach, konstytucjach, kodeksach i innych regulacjach życia społecznego mają się nijak do rzeczywistości. Najbardziej bowiem czytelne nakazy etyczne, jakie niesie ze sobą choćby Dekalog – typu: Nie kradnij – mimo że dla każdego zdrowo myślącego i uczciwego człowieka mogą się wydawać absolutnie oczywiste – mogą ulec gruntownej relatywizacji a nawet wykoślawieniu w „gąszczu przepisów” i w realiach, w których „stróże prawa i porządku” ścigają przysłowiową babcię za kradzież batonika, a nie mafiozów mających znakomite układy z tą czy inną „grupą trzymającą władzę”. Nie kradnij może stać się fikcją w świecie, w którym nakaz ten dotyczy de facto tylko „szarego zjadacza chleba”, nie zaś gremia (i instytucje) ustanawiające 1) drakoński system podatkowy i kredytowy, 2) drakońskie ceny za podstawowe usługi „dla ludności” (energia, woda, telekomunikacja etc.) i 3) głodowe płace – gremia tworzące kierat, z którego przeciętny obywatel nie ma ucieczki.
Nietrudno się więc domyślić, że jeśli rodzina (jako ta elementarna wspólnota ludzka) organizowana i uporządkowana jest na innych zasadach aniżeli państwo, w którym ta rodzina egzystuje, to dochodzi nie tylko do poważnej „kolizji interesów” na linii rodzina – instytucje państwowe, ale też do konfuzji (obywatela): dlaczego tak się dzieje. Jeśli państwo działa przeciwko obywatelowi i przeciwko rodzinie, to jest to niezbity dowód, że dany ustrój zorganizowany jest na fałszywych zasadach, rozsadzających/niszczących wspólnotę narodową (która bez rodziny nie może przetrwać). I wtedy żadne „bombastyczne zaklęcia” w postaci zapewnień o takiej bądź innej demokracji nie są w stanie tego zmienić. Ale znów, by odkryć fikcyjność czy oszustwo takiego porządku społeczno-politycznego nie jest potrzebna wielka filozofia ani wyrafinowana wiedza. Jeśli obywatel (w danym ustroju) czuje się systematycznie okradany z dóbr, które wytwarza, z owoców swojej pracy, z wartości tego, co robi, z czasu, jaki poświęca, z godności, jaką posiada; jeśli czuje on, że marnotrawiony jest jego talent i wysiłek, jego ofiarność i wytrwałość; jeśli widzi, że za uczciwość spotyka go kara, gdyż nieuczciwość jest nagradzana – to są to dostatecznie czytelne dla niego sygnały, iż (tenże obywatel) znajduje się w świecie opresji, a nie w państwie umożliwiającym swobodny rozwój, ustabilizowany porządek i jako taki dobrobyt (w zamian za rzetelnie wykonywaną pracę).
Przykład takiej organizacji państwa (i w konsekwencji podporządkowywania wspólnot narodowych) na całkowicie fałszywych zasadach i fałszywej koncepcji człowieka dostarcza porządek komunistyczny, zwany eufemistycznie demokracją socjalistyczną tudzież ludową. Rządzeni stanowią tu w istocie zbiorowość niewolniczą, zdepersonalizowaną, uprzedmiotowioną, a rządzący to zarówno warstwa omnipotentnej Partii, jak też omnipotentnych służb mundurowo-cywilnych – przy czym te ostatnie dwie warstwy przenikają się wzajemnie, co dodatkowo je konsoliduje w opresji skierowanej przeciwko „szarej masie”, która wobec nagiej siły nie jest w stanie wytworzyć skutecznego ruchu oporu. Na porządek komunistyczny wskazuje też Napolitano w swym tekście, przypominając o stalinowskiej formule rządzenia, po zastosowaniu której skala oszustwa w sferze społeczno-politycznej jest właściwie nieograniczona. Totalne oszustwo – poza jakąkolwiek kontrolą (zniewolonych) obywateli. W stalinowskiej wizji państwa fikcja osiąga monstrualne rozmiary. Nie tyle powstaje „potiomkinowska wieś”, co „potiomkinowski świat”.
Ale na tym gigantycznym zafałszowaniu państwowości, niestety, nie koniec. Fałszywa rzeczywistość, jaką przynosi ze sobą (ludobójczy) komunizm, to, owszem, z jednej strony fikcja państwowości, z drugiej zaś to fikcja wypełniona ludzkimi istnieniami. W betonowym ponurym blokowisku otoczonym kolczastym drutem mieszkają przez dziesięciolecia żywi ludzie. Państwo i jego instytucje jest więc tu fikcją, ale wszystko (zniewolone bytowanie, niewolnicza praca, zakłamana nauka, pseudokultura etc.) rozgrywa się między ludźmi, a nie „na kartach powieści” czy na kadrach filmu. Ta totalna fikcja nie istnieje dla zabawy, nie powstaje przez przypadek i po nic – jej celem jest „przekształcenie szarej masy” w zbiorowość tzw. ludzi sowieckich. Nie przypadkiem odwołuję się do naszego (polskiego) doświadczenia komunizmu (doświadczenia nie do końca wciąż zreflektowanego z racji nierozliczenia zbrodniczego systemu oraz dzięki mitologii „transformacji”, mitologii przykrywającej ciągłość instytucjonalno-prawną między peerelem a III RP[8]). Jeśli bowiem Napolitano zauważa fikcyjność demokracji i przestrzega przed niebezpieczeństwami z tym związanymi, to powinien też rozumieć to, że „w tym szaleństwie jest metoda”.
III. Efektywność metody fikcjonalizacji demokracji
Istnieje druga strona tego całego „demokratycznego medalu”. Jeśli wszak (obrazowo rzecz ujmując) pojawia się oszust i oszustwo, którym on się posługuje – to zarazem musi być i ktoś oszukiwany. I być może w tym tkwi tajemnica „sukcesu” systemów opresyjnych czy tyranii. Ktoś kogoś oszukuje. Ktoś daje się komuś oszukać. Na wiele pytań postawionych przez Napolitano można by bowiem cynicznie odpowiedzieć: no i nic z tego. Co, jeśli demokracja to oszustwo? Otóż – nic. Opresyjność bowiem tych czy innych instytucji państwa, opresyjność, która za takim oszustwem przecież musi się kryć – jest możliwa nie tylko dzięki sile zwyrodniałych na przestrzeni lat instytucji, ale też dzięki słabości tych, którzy są rządzeni. Naturalnie, słabość słabości nierówna. Czym innym jest słabość kogoś uwięzionego w łagrze na peryferiach świata – a czym innym słabość kogoś uwięzionego w spirali kredytów, celowo prowadzonej polityce pauperyzacji rozmaitych zawodów, pułapce niskich płac i nieustannie rosnących kosztów życia. Słabość rządzonych może wynikać z wielu powodów – może być też uzyskiwana w sposób sztuczny (w komunizmie zapewnia to „gospodarka planowych niedoborów” trzymająca zaszczutych obywateli na granicy biologicznego przetrwania). Ale z taką słabością można się pogodzić – lub nie. Dopóki obywatel nie godzi się na zniewolenie – dopóty ma szansę na odzyskanie i/lub zachowanie wolności. W momencie jego pogodzenia się ze zniewoleniem zakres wolności tego obywatela ogranicza się do zera. Klatka się zamyka.
Z tego też jednak powodu, że „metafizyczny dramat”, a więc ta „ostateczna walka” z człowiekiem (między państwem opresyjnym a obywatelem) odbywa się na poziomie wolitywnym – do akcji wchodzą specjaliści od inżynierii dusz dostarczający swoistej racjonalizacji zniewolenia, zmiękczającej wolę ewentualnego oporu. Termin inżynierowie dusz wprawdzie wymyślono na potrzeby stalinizmu, lecz profesja ta jest tak stara jak najstarszy zawód świata, to zwyczajnie: eksperci od ogłupiania – albo prościej (i w nawiązaniu do tekstu Napolitano) oszuści. Starają się oni dotrzeć do duchowej sfery człowieka nie za pomocą „gumowej pałki”, ale poprzez konstrukcję obrazu „nowego wspaniałego świata”. Wprawdzie – powiadają oni szarym obywatelom – wokoło nie rozpościera się jeszcze „raj na ziemi”, lecz stopniowo zaczyna się wytyczanie terenu pod rajską zabudowę, a w biurach projektów zasiadają dalekowzroczni wizjonerzy rozrysowujący wysokościowce, w których znajdą się eleganckie mieszkania dla tych, którzy uwierzą, że marzenia o lepszym świecie mogą się spełnić – właściwie one już się spełniają. Już ta lista mieszkaniowa się zapełnia. Już można się czuć, jakby się to mieszkanie dostało. Wystarczy przestać oglądać się wstecz na „dawne dzieje”, na to co „nigdy nie wróci”.
To, że wielu ludzi jest w stanie mnóstwo zapłacić za „marzenia”, widać gołym okiem od długiego już czasu po skuteczności najprzeróżniejszych kampanii reklamowo-promocyjnych. Gigantyczne pieniądze nie byłyby ładowane w strategie marketingowe związane z poszczególnymi produktami/usługami, gdyby reklama nie powodowała „wzmożonych zakupów” tego, co nachalnie reklamowane. Ale też to wszystko nie miałoby miejsca i nie osiągałoby tak absurdalno-groteskowych rozmiarów, gdyby nie wola i zgoda konsumentów/odbiorców na to, by sprzedawać im marzenia. Cała abrakadabra reklamy polega przecież nie na tym, że ktoś kupuje to, co chce (co mu się podoba, czego potrzebuje itd.) – lecz na tym, że ten ktoś chce tego, co kupuje. Innymi słowy, godzi się on na oszustwo, a nawet sam się oszukuje, zapewniając się (zwłaszcza po zakupie), że tego właśnie chciał – że dany produkt to „spełnienie marzeń”. I może nawet przez chwilę to „spełnienie” jest u konsumenta odczuwalne – dopóki na horyzoncie nie pojawi się „nowszy” produkt „spełniający marzenia”. I tak bez końca.
Ten psychologiczny mechanizm dobrowolnej pogoni za mirażami daje się odnaleźć również na poziomie, by tak rzec, „marketingu politycznego”. Nie chodzi mi jednak o popularne obecnie „sprzedawanie wizerunku kandydata w kampaniach” – rzecz to znana i szeroko dyskutowana w sferze publicznej (Napolitano też tę kwestię porusza, wspominając o „konkursach piękności” mających zastąpić/zastępujących wybory programowe). Chodzi o „sprzedawanie obrazu lepszego świata”. Zakup tego obrazu przez obywatela powoduje osłabienie woli sprzeciwu (tegoż obywatela) wobec zastanego zła. W momencie tego zakupu zło jawi się jako „mniej jaskrawe”, „mniej drażniące”, „mniej dotkliwe”, a nawet „nie takie złe do końca” – takie „właściwie do pogodzenia” z życiem. Potem już leci z górki, gdyż mechanizm samooszukiwania się sam się nakręca. Może tak trzeba, myśli sobie obywatel. Może inaczej się nie da. Dróg do samozakłamania może być multum, a środki uspokajające można brać z wielu „apteczek” (pozostających w gestii inżynierów dusz), zwykle też obywatela, który decyduje się wesprzeć system opresji, spotykają jakieś profity, które pozwalają „zapomnieć” o wielu sprawach lub „odsunąć je na bok” – z sumieniem włącznie.
Mówiąc krótko: fikcja demokracji czy (w przypadku krajów postkomunistycznych) demokratyzacji się sprzedaje – bo jest kupowana. I teraz rzecz istotna – także w kontekście pytań Napolitano – fikcja się sprzedaje i jest kupowana, ponieważ wielu obywateli nie chce znać prawdy – albo wprost nie chce prawdy. Problem zatem nie sprowadza się wyłącznie do fasadowości wielu współczesnych instytucji demokratycznych (lub nazywających się takimi) i procedur demokratycznych. Problemem nie jest jedynie „wirtualna rzeczywistość” tudzież „symulacja świata”, jaką serwują nam media 24 godziny na dobę przez cały tydzień na tylu kanałach, portalach, łamach i antenach. Problemem także nie jest tylko to, że coraz więcej obszarów będących w gestii rządzących, coraz więcej instytucji i procedur, pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą społeczno-obywatelską – i że ten proces się pogłębia. Problemem jest przede wszystkim to, że wielu osób prawda w ogóle nie obchodzi. Dla wielu osób prawda jest zupełnie obojętna – jest bez znaczenia. Dlaczego jest dla nich taka? Pewnie ze strachu przed nią. Być może też dlatego, że iluzja/oszustwo potrafi zapewnić „poczucie bezpieczeństwa” w tych generalnie niebezpiecznych czasach, w których wprawdzie „historia się skończyła” jak to jeszcze niedawno radośnie proklamowano z katedr akademickich, ale wojny, głód, epidemie, poniewierki, bieda, korupcja, morderstwa itd. – trwają dalej.
IV. Nie co jeśli? – tylko dlaczego?
Pytania stawiane przez Napolitano są poruszające, ale nasuwa się pytanie dodatkowe: dlaczego tak się dzieje, że demokracja zamienia się w fikcję – w swoisty medialny, wielobarwny cyrk, w show, w bachanalia – i na ile proces ten jest do zatrzymania i odwrócenia? Nie jest to proces zachodzący z dnia na dzień ani zapoczątkowany latem 2014 r. Zapewne też należałoby dokonać rozróżnienia sposobów fikcjonalizowania demokracji w zależności od skali kontrolowalności tego procesu przez obywateli, a więc i od stopnia zrozumienia przez nich (stopnia świadomości) tego, co się nie tylko wokół nich, lecz z nimi samymi, z ich życiem, ich planami, faktycznie dzieje. Polityka przecież, nawet jeśliby z bliska i daleka wyglądała jak cyrk – nie może być, nie jest i nie będzie cyrkiem[9]. Polityka to decydowanie o losach ludzi, o dobrach wytwarzanych przez ludzi, o teraźniejszości i przyszłości wielu ludzi – w tym więc sensie jest to wybitnie odpowiedzialne zajęcie. Tym samym proces zamieniania polityki w fikcję może spowodować – i w istocie powoduje od lat – 1) całkowite rozmycie się odpowiedzialności rządzących za podejmowane decyzje, jak też 2) ukrycie się „decydentów” za zamkniętymi i strzeżonymi przez „stróżów prawa i porządku” drzwiami. Podczas gdy „podatnikom” pozostają „igrzyska i chleb” – albo tylko telewizyjne igrzyska (w co uboższych gospodarkach).
Ale właśnie: dlaczego tak się dzieje? Skąd się to wzięło? I czy czegoś to nie… przypomina? Czy coraz silniej ujawniające się cechy charakterystyczne tych „nowych zmian systemowych”, nie wywołują w nas jakiegoś ponurego deja vu – jakby (w kolejnej odsłonie) wracało coś, co wrócić już nie miało, a wraca niczym koszmar w kolejnym odcinku horroru? Czy stopniowo nie zaczynamy uzyskiwać świadomości kulturowego koszmaru w naszym „nowoczesnym świecie”? Przeżywaliśmy już wszak czasy (nie tylko w Polsce) „walki z opium dla mas”, czasy wykorzeniania religijności, czasy bitew z ludzką duchowością, czasy „świeckiego światopoglądu”, czasy „mody intelektualistów na ateizm” (a przy tym antyklerykalizmu będącego w istocie przebraniem dla antychrystianizmu), czasy „moralności socjalistycznej i humanizmu socjalistycznego”, czasy „walki z krzyżami” itp. I nagle to wszystko zdaje się powracać – niekoniecznie w siermiężnym sowieckim opakowaniu (z sowieckim bagnetem nad głowami, który tak zauroczył tylu intelektualistów[10]), ale już w luksusowym, XXI-wiecznym.
Deja vu nie bierze się znikąd. Mamy do czynienia z drugą (po tej dwudziestowiecznej z lat 20.-80.), nową falą marksizmu, która na Zachodzie początek bierze u schyłku l. 60 (ogarniając zrazu środowiska akademicko-naukowe), a u nas, w Polsce – ze względów na „wychodzenie z komunizmu” przypadające dopiero na przełom l. 80./90. – nadchodzi z blisko 30-letnim opóźnieniem, ale coraz mocniej się rozlewa (zarówno ze strony środowisk akademicko-naukowych, jak i ze strony mediów) na „szarych obywateli”. To jest, szczególnie dla naszego kraju, jak „wznowa” nieuleczalnej choroby. Ponieważ jednak polskie doświadczenie komunizmu, jak wspomniałem, nie zostało w pełni zreflektowane ani tym bardziej krytycznie przekazane obecnemu pokoleniu[11]; co więcej, polski komunizm z czasem zaczął być przedstawiany w III RP głównie w optyce „wesołego baraku w obozie” – to tym razem nie wykształcają się kulturowe ani obywatelskie formy sprzeciwu (te, które się jeszcze pojawiają, są za słabe lub dość szybko instrumentalizowane politycznie). Tak jakby polska kultura po prostu musiała stać się neomarksistowska, mimo że jeszcze dwadzieścia kilka lat temu, ciążyło na niej brzemię marksizmu-leninizmu-stalinizmu paraliżującego jakąkolwiek wolną myśl. Tak jakby Polska miałaby przybrać kształt współczesnej Holandii, która z kraju wysyłającego niegdyś misjonarzy chrześcijańskich zamieniła się w taki, który sam obecnie wymaga ponownej ewangelizacji.
V. Fikcjonalizacja demokracji w nadwiślańskim stylu
W ten sposób wracamy na polskie podwórko. Pytania stawiane przez Napolitano, mimo że dotyczą rzeczywistości amerykańskiej, dają się z powodzeniem przenieść na nasz grunt, choć należałoby postawić takie generalne zagadnienie: czy w Polsce mamy do czynienia z jakąkolwiek – nawet słabą – formułą demokracji? Innymi słowy, czy nie jest to li tylko – od samego początku „przemian systemowych” po dziś dzień – oligarchia. Nie zamierzam wchodzić tu w „scholastyczne” spory, jak wiele musi być demokracji w systemie demokratycznym – spory te prowadzą do wyróżniania coraz to nowych „odmian” demokracji i w rezultacie demokracji jest tyle ile punktów widzenia na nie. Wydaje mi się bowiem, że kryterium weryfikowalności demokracji jest stosunkowo proste. Nie wymaga specjalistycznej wiedzy akademickiej, ale zwykłej, życiowej. Jakie to kryterium? To, na ile zwykli obywatele (rządzeni) mają możliwość kontrolowania rządzących. Jeśli możliwości nie mają – mówienie o takiej czy innej demokracji traci sens. W takim układzie jednak nie uzyskujemy „próżni”. Rządzący (jako nie podlegający kontroli) kontrolują obywateli. Innego scenariusza społecznego być nie może. Oczywiście skala tej kontroli daje się zwiększać/zmniejszać na przestrzeni czasu, lecz istota rzeczy pozostaje ta sama: to rządzący są podmiotem politycznym w takim typie państwowości, a nie obywatele. Jakikolwiek cyrk medialny by tego zjawiska nie przesłaniał, wcześniej czy później musi ono zostać przez obywateli – jeśli dokonują jakiejś refleksji życiowej – odkryte.
Taki proces odwrócenia demokratycznego porządku w Polsce ma swe źródła w „okrągłostołowej umowie” z 1989 r. – przedziwnym, zupełnie nieformalnym pakcie (zawartym przez dwie niedemokratyczne reprezentacje) stanowiącym „pra-konstytucję” albo „akt założycielski” nowego polskiego państwa i nowego politycznego porządku. Ten porządek jest nowy w stosunku do ancien regime’u, w tym więc sensie, owszem, jest to formalno-prawna i instytucjonalna zmiana państwowości, ale nie jest to porządek demokratyczny. Można go nazwać demokracją – już niekoniecznie ludową, by się źle nie kojarzyło – i z uporem jest tak nazywany, niemniej porządek ten nie zmienia sposobu funkcjonowania rządzących w stosunku do rządzonych. „Transformacja ustrojowa” – co widać już po tych dwudziestu paru latach jej przebiegu – modyfikuje niektóre korelacje i proporcje w obrębie trzech „warstw platońskich” państwa, dokonuje też „spluralizowania się” środowiska rządzących oraz „sił porządkowych” (te ostatnie zostają podporządkowane warstwie nr 1), lecz kręgosłup poprzedniego systemu nie zostaje przetrącony.
Komunizm, wprowadzając całkowicie antydemokratyczny porządek[12], pielęgnuje go przez dekady i przyzwyczaja zniewalanych obywateli do takiego status quo. To swoiste wychowywanie (choć, gwoli ścisłości, należałoby to określać tresurą) obywateli do niewoli ma głęboki sens socjotechniczny. Jaki? Taki, iż owi obywatele nie potrafią sobie z czasem wyobrazić wolności – do tego stopnia oswojeni są z niewolą. Co więcej – wolność traktują jako złudzenie, a więc coś, co nie może nastać realnie. „Transformacja ustrojowa” zaś nie przywraca naturalnego porządku, w ramach którego wolni obywatele w nieprzymuszony sposób wyłaniają swoje reprezentacje władz od lokalnych po centralne. Przeciwnie, „transformacja” wprowadza różne modyfikacje systemu, jednakże sposób sprawowania władzy pozostawia taki, jaki był. Osłabiona zostaje wprawdzie formuła ucisku i przeciętny obywatel zyskuje większe „pole manewru”, ale sposób uzyskiwania awansu społecznego działa podobnie jak dawniej. Tak jak w komunizmie należy na drodze zawodowej opowiedzieć się po stronie rządzących i dołączyć do nich – wtedy można liczyć na profity i wejść do ekskluzywnego grona „beneficjentów przemian”. Oszustwo „demokratyzacji komunizmu” polega na tym, że o ile w komunizmie istnieje jedna partia władzy (monopol rządzących) – o tyle „transformacja” powoduje „pączkowanie”, tzn. ukonstytuowany zostaje (w ramach „aktu założycielskiego” z 1989 r.) system oligopolu rządzących. W takim systemie działa kilka partii władzy, których celem jest po prostu rządzenie[13] i wzmacnianie instytucji powstałego po „obaleniu starego reżimu”, niedemokratycznego państwa. Różnią się te partie między sobą retoryką, stylistyką itp., lecz dążą do tego samego, zmieniając się co jakiś czas miejscami.
Zwróćmy przy tej okazji uwagę na karierę, jaką w polszczyźnie zrobiło dziwaczne, choć z elegancją wymawiane przez wielu, słowo państwowiec – w przeciwieństwie do „obrzydliwego” wyrazu narodowiec. Otóż ów państwowiec to, jak można sądzić, osoba, która (będąc w gronie rządzących) wiernie wykonuje swe zadania mimo „zmian ekip politycznych”. Określanie kogoś mianem państwowca ma zarazem świadczyć o profesjonalizmie danego przedstawiciela „ludu”, który to reprezentant, bez względu na „burze na górze”, działa na rzecz państwa. Co natomiast jeśliby państwo się okazało fikcją? Jaki wtedy byłby status państwowca? Czy państwowiec źle by się czuł w warunkach okupacji? Może równie skwapliwie, a nawet z jeszcze większym zapałem i oddaniem niż dotychczas, wykonywałby zadania? Takich pytań państwowcom nie wypada stawiać. Problem jednak w tym, że państwo może pełnić funkcję wzmacniającą daną wspólnotę narodową – bez której to wspólnoty owo państwo zamienia się z wolna w fikcję, w uniwersum Potiomkina – albo funkcję wynarodowiającą (atomizując wspólnotę narodową, antagonizując ją wewnętrznie, zwalczając ją etc.). To jest tak poważna różnica w możliwych sposobach funkcjonowania państwa, jak ta słynna między krzesłem a krzesłem elektrycznym – jak to się kiedyś mówiło o odmiennościach demokracji i „demokracji socjalistycznej”. I diametralna też jest różnica między rządzącym, który działa w interesie wspólnoty narodowej, a tym, który działa wbrew temu interesowi.
„Transformacja” nie sprowadza się wyłącznie do kontynuacji formalno-prawnej i instytucjonalnej poprzedniego ustroju. Dziedziczy też, niestety, metody inżynierii społecznej – zwłaszcza na poziomie kulturotwórczym oraz szkolno-edukacyjnym. Najważniejszym środkiem wykorzystywanym w tej inżynierii było wszak (i jest) antagonizowanie poszczególnych grup społecznych, zawodowych etc., mające na celu trwałe atomizowanie wspólnoty narodowej. Nie chodzi już o „walkę klasową”, bo ta, prawda, „odeszła w cień” – ale znów chodzi o walkę jednych Polaków z drugimi. Lepszych z gorszymi. Mądrzejszych z głupszymi. Bogatszych z biedniejszymi. Światlejszych z ciemnymi. Nowoczesnych ze „wstecznymi”. I tak dalej. Nieprzypadkowo od pierwszych lat „demokratyzacji” zastępy intelektualistów i autorytetów, żurnalistów i publicystów, wyruszyły z podniesionymi przyłbicami na otwartą wojnę z „polskim państwem wyznaniowym”. Ta wojna – mimo że przecież nie duchowieństwo objęło po „transformacji” władzę, tylko „ojcowie demokratyzacji” (transformers, można dodać zjadliwie), którzy wcale nie zamierzali budować Polski na katolickich podstawach – przywróciła (jakże znany, choć na moment zapomniany w ferworze „wczesnych przemian”), peerelowski zaduch, w którym katolicka większość miała „siedzieć cicho”.
Ale „transformatorzy” na tym (zaognianym wciąż i wciąż) podziale „wyznaniowym” bynajmniej nie zamierzali poprzestać. Antagonizowanie szło jeszcze po innej linii – podział bowiem dotyczył nie tylko „wierzących” i „niepodzielających tej wiary” (jak to „ojcowie demokratyzacji” ujęli w „konstytucji”, nad której ułożeniem biedziły się takie intelektualne znakomitości). Drugie kryterium podziału stanowiła – przypomnijmy sobie, bo warto do tego wątku nadal wracać, gdy deliberujemy nad fikcją demokracji – „dojrzałość do demokracji”. Ci „dojrzali do demokracji” zdawali swój „egzamin dojrzałości” w momencie „zrozumienia realiów transformacji”, a więc np. nie protestując przeciwko ideologii „zaciskania pasa”. Ci niedojrzali zwyczajnie nie mieli głosu (jako analfabeci transformacji nie pojmujący nic z tego co się do nich z telewizyjnych mównic mówi). Skąd to zdumiewające rozróżnienie wedle kryterium „dojrzałości”? Otóż pakt „okrągłostołowy” nie byłby możliwy, gdyby obu układających się grup (tej „rządowej” i tej „społecznej”, jak to subtelnie rozróżniano) coś poważnego nie połączyło. Gdyby obie te grupy na coś nie miały tego samego punktu widzenia. Gdyby w jednej dziedzinie nie stały po tej samej stronie. Dlaczego bowiem tak sprawnie, niemal z miesiąca na miesiąc, udało się zawrzeć ten historyczny „pokój na wysokościach”? W czym obie paktujące strony okazały się zgodne (choć może nie powiedziały tego do kamer telewizyjnych podczas „obradowania”)? Dlaczego tak się pospieszyły?
„Ojców demokratyzacji”, zarówno tych po stronie „reżimowej”, jak i tych z „opozycji” – choć zabrzmi to zaskakująco – połączył strach przed demokracją właśnie. Strach przed autentyczną obywatelską samorządnością, przed samoorganizowaniem się milionów zwykłych Polaków. W tym miejscu uzyskujemy odpowiedź na pytanie, skąd i dlaczego w naszym kraju demokratyzacja to fikcja. Czym daje się „zastąpić” samorządność – jeśli się chce jej w jakiś sposób „zapobiec”? Tylko odgórnym instytucjonalizowaniem danej wspólnoty. Jeśli zaś, uważając się np. za wybrańców historii, nie chcemy władzy scedować na obywateli, to tę władzę trzeba im „przywieźć” (ktoś ludźmi musi rządzić). Przywieźć do wiosek, miasteczek, miast, aglomeracji. I w taki sposób dokonała się ta „fundamentalna”, ta „pierwsza z pierwszych” demokratyzacja przyjmująca postać „wyborów czerwcowych” z 1989 r. Już na starcie „historycznych przemian” bowiem okazało się, że całkowicie wolne wybory (pozwalające na oddolne wyłanianie się warstwy rządzących) to coś „niewykonalnego”, „niemożliwego”, „przedwczesnego”, „za skomplikowanego” lub zwyczajnie „niepotrzebnego”.
W obawie więc przed tym, że wspólnota narodowa może się nagle zacząć organizować z pominięciem „ojców demokratyzacji”[14], zaproponowano obywatelom formułę „kompromisową” polegającą w gruncie rzeczy na wyborze pomiędzy jedną „listą krajową” a drugą, czyli między jednymi „właściwymi reprezentantami” a innymi „właściwymi”, tak by „nie zmarnowały się głosy”. Z rozpędu te wybory nazywane bywają z biegiem lat w mediach III RP „pierwszymi wolnymi”, co dodaje pikanterii sprawie „wczesnych przemian”. Tak właśnie „demokratyzacja” wykształca własny „język zaklęć” rzeczywistości. Jego pojawienie się w środkach masowego przekazu jest całkowicie zrozumiałe w sytuacji, w której „transformacja” rynku medialnego po komunizmie wyglądała tak jak „demokratyzacja systemu władzy”, a więc na zamianie monopolu na oligopol – czyli na dalszym zachowaniu kontroli przez rządzących. Nie przeszkadzało to piewcom tychże zmian nazywać nowy rynek środków przekazu od początku wolnymi mediami. I mówić o wolnej prasie, wolności słowa itd. To bowiem, czego nie da się nazwać prawdziwie, można nazwać „naokoło”, by i brzmiało milej dla ucha, i nieco retuszowało niedoskonałości wyglądu pewnych podstawowych faktów.
Na języku fikcji „demokratyzacji” historia się wszelako nie kończy i nie relatywizuje się wyłącznie do sfery zaklinania rzeczywistości. Jeśli bowiem chodzi o „transformację ustrojową”, to najważniejsze jest dostrzeżenie z perspektywy lat jednego zagadkowego fenomenu: to, co miało być politycznie tymczasowym rozwiązaniem (odgórny podział i przydział władzy), stało się procedurą systemową. Niebywałe, aczkolwiek prawdziwe. Prowizorka okazała się więc trwalsza i atrakcyjniejsza niż „dalsze, śmiałe plany”; ba, nawet lepsza (przynajmniej dla „ojców demokratyzacji”, którzy – zupełnie przypadkiem – sprawili, iż na tle „przemian” i „koniecznego zaciskania pasa” przez „podatników”, wyłoniła się czerwona i różowa nomenklatura) niż gruntowna przebudowa państwowości. W rezultacie tak właśnie „demokratyzacja” dokonuje się wciąż – instytucje władzy, a wraz z nimi poszczególne regulacje, „spływają” z góry na obywateli, czy tym ostatnim się to podoba, czy nie. Obywatelom zaś co rusz w kampaniach wyborczych się przypomina, by „nie marnowali głosów” i by głosowali właściwie. Jak właściwie? Na przedstawicieli tej czy innej partii władzy. Innych opcji do systemu operacyjnego nie wklepano. Dalszych zmian systemowych się nie przewiduje.
W tym odgórnie kontrolowanym (przez partie władzy) cedowaniu instytucji umożliwiających rządzenie, cedowaniu na coraz to niższe piętra państwowości, „transformacja ustrojowa” naśladuje komunizm, który instalował władzę na terenach „wyzwalanych” wraz z postępującym na Berlin pochodem armii czerwonej. Określenie instalacja władzy, mimo że prymitywne i nasuwające skojarzenia z wbijaniem słupów elektrycznych, oddaje sens tego, co się działo podczas sowietyzacji. Instalowano na stopniowo zajmowanych obszarach pewne rozproszone „punkty władzy”, a następnie „spinano” je siecią coraz szerszych administracyjnych połączeń. Z nieodzowną pomocą sowieckiego sołdata, bez którego nie sposób sobie wyobrazić elektryfikacji i władzy rad, rzecz jasna. I znów ciekawostka. To przeprowadzane kilkadziesiąt lat później (w kraju, gdzie stacjonowała jeszcze armia czerwona[15]) instalowanie nowej władzy – w ramach „demokratyzacji” komunizmu – również nie było możliwe bez… współudziału „sił porządkowych”. I bez swoistego „zabezpieczenia demokratyzacji”. Sformułowana w gronie członków „pierwszego niekomunistycznego rządu” w 1989 r. koncepcja symbolicznego odkreślenia przeszłości i dania drugiej szansy owym „siłom” w nowym porządku państwa była więc logiczną konsekwencją „okrągłostołowego paktu”. Odkreślenie owo było wyjątkowo symboliczne. Jeśliby dokonano natychmiastowego rozliczenia funkcjonariuszy reżimu i zapełnienia nimi ław oskarżonych na salach sądowych, a potem cel więziennych, to sytuacja „wymknęłaby się spod kontroli” – tej obustronnej kontroli (sprawowanej przez „stronę rządową” i „stronę społeczną”). Kontroli nie tylko nad sytuacją ogólną w kraju, lecz i nad samymi obywatelami, którzy „zabiegom demokratyzacji” mieli się przyglądać z wyrozumiałością i cierpliwością. A najlepiej z rosnącą aprobatą i radością.
Ale symbolicznego li tylko odkreślenia przeszłości dokonano też na poziomie rekonstruowania państwowości. Instytucje działające w komunizmie albo zachowano w takim samym kształcie, w jakim były (zmieniając może nazewnictwo)[16], albo je powiększono, rozbudowano itd. W ten sposób zalegalizowano fikcję państwowości komunistycznej. Tchnięto w potiomkinowskie atrapy nowe życie. Instytucje kasty rządzących (tej z epoki sierpa, młota i czerwonej gwiazdy) okazały się na tyle imponujące dla niegdysiejszych opozycjonistów, gdy już weszli w role instalatorów „demokratycznej władzy”, że wcale tej reżimowej omnipotencji nie ograniczyli oni w trakcie „demokratyzacji”. Przeciwnie. Zmultiplikowana została ilość urzędów, urzędników, parlamentarzystów, radnych itp. – państwowców (pomijam tu już rozrost i zwielokrotnienie „sił porządkowych”). „Transformowanie” stało się w ten sposób dla wielu państwowców „celem samym w sobie” lub administracyjną „sztuką dla sztuki” – rajem dla biurokratów. Krzątaniną, przy której można się uwijać, niespecjalnie się „zaharowując” (a zarabiając krocie) i niespecjalnie się przejmując tym: czemu właściwie ta cała machina państwowa ma służyć i służy. Czy wspólnocie narodowej czy może państwowcom jako takim? Czy to machina funkcjonalna – czy dysfunkcjonalna? Czy nie jest przesadnie kosztochłonna dla budżetu tworzonego z pieniędzy podatników? Czy nie powoduje degeneracji państwa? Czy nie paraliżuje obywatelskiej aktywności? Czy nie skutkuje tym, że Polacy emigrują w poszukiwaniu normalnego życia[17]?
VI. Od antagonizacji społecznej do miłości bliźniego
By jednak móc stawiać takie pytania, należałoby patrzeć na rzeczywistość społeczną i polityczną nie oczyma państwowca, tylko przez pryzmat służby wspólnocie narodowej, służby innym Polakom – służby bliźniemu. Na elementarne pytanie: dlaczego tak się dzieje, tj. dlaczego Polska musi przechodzić jakąś mroczną powtórkę z historii, odpowiedź też jest elementarna: gdyż powtórzona jest (jak za komunizmu) metoda antagonizowania wewnętrznego naszej wspólnoty narodowej. Żadna skłócona wewnętrznie wspólnota nie jest w stanie się skutecznie organizować. Żadna wspólnota, której członkowie żywią do siebie wrogość/nienawiść, nie jest zdolna wyłonić z siebie mądrej i uczciwej reprezentacji osób rządzących. Ludzie zantagonizowani nie potrafią ze sobą kooperować – nie umieją też być solidarni, nie pomagają sobie, wyniszczają się wzajemnie.
Wiedza o tym, zawarta w uniwersalnej formule zamordyzmu: dziel i rządź – a więc, mówiąc inaczej, skłócaj ludzi ze sobą, a następnie nimi dyryguj – pozwoliła komunistom przez dziesięciolecia zapobiegać odnowieniu się polskiej wspólnoty narodowej w taki sposób, by mogła stawić czynny opór po latach wojennej apokalipsy. (Gdyby zresztą nie postawa Prymasa Tysiąclecia oraz siła Kościoła, czerwoni mogliby rozsadzić tę wspólnotę, doprowadzając do pęknięć nie do zasypania przez półwiecze.) Paradoksalnie jednak „transformacja”, mająca być, jak to głoszono i podkreślano, procesem pokojowego wychodzenia z komunizmu, przedłużyła żywotność antagonizmów społecznych, które podsycali czerwoni. Partie władzy wyrastające na „gruzach dawnego porządku” obawiały się najwyraźniej, że ta sama wspólnota narodowa, która przecież pozwoliła „stronie rządowej” i „stronie społecznej” na „okrągłostołowy pakt”, zacznie organizować się za bardzo po swojemu – z pominięciem „ojców demokratyzacji”, że wprowadzi ona samosądy i lincze, że wywoła „wojnę domową” i Bóg wie jeszcze jaki chaos[18]. Wolały więc te partie na wszelki wypadek podtrzymywać procesy dezintegrujące wspólnotę (pozwalały na to także zabiegi ekonomiczne w postaci pauperyzacji wielu grup społecznych, drenażu oszczędności, dysproporcji płac itd.) aniżeli konstruować państwowość w taki sposób, by kilkudziesięciomilionowa zbiorowość się konsolidowała. I tak wyłoniła się III RP – jako twór hybrydowy, stojący na pograniczu epok, wprawiający w dumę jedynie „beneficjentów przemian” (którym „transformacja” zapewniła fortuny), bo już niekoniecznie milczącą większość.
Historia na szczęście na tym kształcie polskiej państwowości się nie kończy. Powyższe odwołania do polskiego doświadczenia komunizmu były i są celowe w moim tekście. Mając bowiem świadomość, że to dopiero (wyrastające na gruncie katolicyzmu) pokonanie wewnątrzwspólnotowych antagonizmów pozwoliło Polakom zgodnie wystąpić jako narodowa wspólnota przeciwko komunistycznemu reżimowi i doprowadzić do jego erozji, możemy odkryć drogę wyjścia z obecnej „beznadziejnej” sytuacji. Jaką? Taką, że tylko ponowne pokonanie tych wewnątrzwspólnotowych antagonizmów – częstokroć sztucznie podsycanych przez rządzących – może pozwolić Polakom zmienić Polskę w normalny kraj. I wydobyć się z Fikcji. Polska wspólnota narodowa potrzebuje zatem przede wszystkim głębokiej duchowej odnowy – i dopiero taka odnowa jest w stanie przynieść poważną przebudowę postkomunistycznego systemu (samoutrwalającego się dzięki inżynierii dusz). Nie zmiany polityczno-proceduralne prowadzące od fikcji do fikcji. Nie retoryka takiej czy innej partii władzy. Podstawowym problemem więc nie tyle jest fasadowość instytucji związanych z państwowością, te wszak nie mogą funkcjonować bez żywych ludzi. Potiomkinowskie budowle są stosunkowo łatwe do wyburzenia, jeśli tylko obywatele wiedzą, jak tego dokonać i jakimi solidnymi zabudowaniami państwowymi je zastąpić. Ci obywatele jednak muszą wyzwolić w sobie ducha wspólnoty, ducha narodowego braterstwa – tylko on uzdalnia ludzi do kooperacji oraz autentycznej samorządności.
Free Your Mind
[specjalnie dla Bibuły]
PRZYPISY
[1] http://www.washingtontimes.com/news/2014/jul/23/napolitano-what-if-democracy-is-a-fraud/ Por. też http://www.bibula.com/?p=76266
[2] Platon wprawdzie użył nieco odmiennej terminologii, lecz dla jasności wykładu można ją zastąpić tą zaproponowaną przeze mnie. Abstrahuję w niniejszym tekście od ideologicznych rozwiązań proponowanych przez Platona w ramach jego politologicznych wywodów dotyczących tego, jak należałoby organizować instytucje państwa.
[3] Świadomie nie wyróżniam tu „ludzi mediów” czy środowisk dziennikarskich jako „odrębnego bytu” – moim zdaniem można ich/je zaliczać z powodzeniem do warstwy rządzących (w żadnym wypadku nie należy ich lokować po stronie obywateli (rządzonych), choć można by się zastanawiać, czy niektórzy z „ludzi mediów” nie funkcjonują po stronie „służb porządkowych”). Z perspektywy drugiej dekady XXI w. to wtopienie się „ludzi mediów” w obszar „elit” wydaje się o czymś niewymagającym uzasadnienia – choć jednocześnie jest to zagadnienie na osobną dyskusję.
[4] Z pewną dozą uproszczenia (tzn. bez wikłania się w politologiczne dzielenie włosa na czworo i wprowadzanie detalicznych rozróżnień zaciemniających sprawę) można rzec, że w świecie funkcjonują od wieków – z mniejszym/większym powodzeniem – te trzy formy sprawowania władzy: demokratyczna (rządy większości z pomocą ich przedstawicieli), oligarchiczna (rządy mniejszości), monarchiczna (rządy „głowy państwa” i jej „dworu”). Można rozważać, w jakim stopniu demokratyczny sposób rządzenia w ogóle w pełni funkcjonuje współcześnie (a więc na ile kontrolowalne społecznie są instytucje uznawane lub postulowane jako demokratyczne; na ile kontrolowalni społecznie są wybrani demokratycznie przedstawiciele), a na ile mamy do czynienia z różnymi formami oligarchii oraz monarchii. W przypadku tej ostatniej to zarówno system dyktatorski, jak i system prezydencki byłyby pewnymi formami monarchii.
[5] Dopiero z czasem ewoluuje on w tyranię w formie wojskowo-policyjnej, w której warstwa rządzących scala się z warstwą „sił porządkowych”.
[6] Wbrew pozorom „aspekt fizycznej niedoskonałości człowieka” to nie jakiś margines, lecz jeden z podstawowych względów (przemawiających za eliminacją pewnych osobników) dla wszystkich zbrodniczych systemów, ludobójczych ideologii i instytucji opresji. Pewne istoty ludzkie się „nie podobają”, „budzą wstręt” etc. u – by tak rzec – „estetów ludzkości”. W związku z tym „za sam wygląd” nadają się te istoty, zdaniem „estetów”, do eksterminacji, sterylizacji, izolacji, „eksperymentów” medycznych, eutanazji, aborcji itp. „humanitarnych” praktyk. To może być „odrażający wygląd” związany z „pochodzeniem klasowym” (bolszewicy w trakcie rewolucji rozpoznawali „wrogów klasowych” po „niezniszczonym ciężką pracą wyglądzie rąk”, „po okularach”, „po twarzy” itd. – i rozstrzeliwali), „pochodzeniem rasowym” („nie-Aryjczyk” w ideologii i praktykach hitleryzmu), „pochodzeniem społecznym” (biedota, mieszkańcy slumsów, „wyrzutki społeczne” itd. – dla eugeników), ale też z kalectwem, chorobą (także psychiczną), starością, deformacją genetyczną itp.
[7] Można się zastanawiać, na ile pojęcie wspólnoty międzynarodowej ma swoje uzasadnienie.
[8] Szerzej o tym w dalszej części niniejszego tekstu.
[9] W komunizmie „obrzędowość” iście cyrkowa przyjmuje postaci gigantomanii – wystarczy przypomnieć sobie „pochody pierwszomajowe” z „imperialistycznymi kukłami”, „parady z okazji Wielkiego Października” i tym podobne „święta” quasi-religijne mające „szarej masie” pokazywać „nadludzką Moc” opresyjnego systemu.
[10] Tłumaczących się potem różnymi ukąszeniami, jak też fascynacją „utopią”. Por. Zniewolony umysł,Cz. Miłosza, ale też A. Wata, Świat na haku i pod kluczem.
[11] Choćby na drodze edukacji szkolnej i akademickiej.
[12] Niemożliwe jest swobodne, samodzielne zrzeszanie się/organizowanie się obywateli – wiele innych swobód obywatelskich jest zakazanych.
[13] Gdyby ktoś chciał spytać, dlaczego celem jest rządzenie, to odpowiedź jest prosta – bo przynosi zyski niewspółmierne z tym, co uzyskuje przeciętny obywatel pracując za głodową pensję. Jeśli w ciągu paru lat „kręcenia się po wysokich urzędach” można uzyskać wpływy, których inni nie uzyskują, choćby pracowali kilkadziesiąt lat – to doprawdy jest o co walczyć. I jest czego bronić, jeśli się już wyląduje w „elicie”.
[14] Ci zaś przecież nie po to się nanegocjowali tyle czasu, by nagle nie zostać wybranymi na przedstawicieli „ludu”.
[15] Wyjście ostatnich żołnierzy armii czerwonej to, jak wiemy, wrzesień roku 1993 dopiero.
[16] Już nie mówiąc o „przetrwaniu państwowców” z instytucji poprzedniego ustroju – nieraz na podobnych lub tych samych stanowiskach.
[17] Rosnąca liczba emigrujących Polaków to kolejna cecha upodabniająca obecną polską rzeczywistość do tej peerelowskiej. Zwróćmy uwagę, że akcesję naszego kraju do UE zachwalano (w czasach przedreferendalnych) m.in. tak, że Polacy będą mogli swobodnie osiedlać się i pracować za granicą. Tak jakby podstawowym celem polskiego państwa nie było stwarzanie obywatelom warunków do osiedlania się i pracowania w Polsce.
[18] Jaką krótkowzrocznością i w istocie głupotą podszyte jest takie tchórzowskie myślenie powinno świadczyć to, że gdyby wspólnota narodowa była „dziką zrewoltowaną masą żądną krwi”, to nie byłaby w stanie wyłonić z siebie „reprezentantów strony społecznej” – nie mówiąc o tym, że nie byłaby w stanie stworzyć pierwszej Solidarności.
Powyższy tekst w formacie PDF