Dariusz Sobków były ambasador tytularny w Stałym Przedstawicielstwie Polski przy Unii Europejskiej w latach 2006-2008
Permanentny kryzys Unii Europejskiej, szczególnie strefy euro, w ostatnich trzech latach świadczy dobitnie o zapaści systemu decyzyjnego tej organizacji. Spektakularnymi znamionami najpoważniejszego kryzysu Wspólnoty od chwili jej powstania w 1957 r. są: załamanie finansów publicznych wielu tzw. starych członków UE należących do strefy euro (Portugalia, Irlandia, Grecja, Hiszpania, Włochy); kryzys decyzyjny polegający na zwoływaniu improwizowanych szczytów europejskich celem gaszenia doraźnych pożarów politycznych i finansowych, a także brak skutecznej dyplomacji unijnej - mimo wydania wielu milionów euro na jej powołanie i pomimo deklaracji baronessy Catherine Ashton, że UE zbuduje kiedyś silną dyplomację. Dodajmy jeszcze do tego niewydolność socjalną społeczeństwa Unii Europejskiej wyrażającą się stałym i wysokim bezrobociem, również wśród młodych i wykształconych obywateli. Tego rodzaju kryzys, dotykający wszystkich sfer działania organizacji, określa się mianem strukturalnego. Oznacza to, że przyczyn braku zdolności poradzenia sobie z objawami tegoż kryzysu należy szukać wewnątrz złego systemu decyzyjnego i błędnego sposobu zarządzania, a nie w tzw. przyczynach zewnętrznych.
Permanentny kryzys systemu polityczno-urzędniczego o nazwie Unia Europejska przypomina walkę o przetrwanie, w której liczą się tylko najsilniejsi. Nikt już nawet nie protestuje, gdy najważniejsze decyzje są obecnie podejmowane w UE w nielegalnym (z punktu widzenia obowiązujących traktatów) trybie dwustronnych spotkań szefa państwa francuskiego i niemieckiej kanclerz. Unią nie rządzą już Herman Van Rompuy ani José Manuel Barroso. Unią rządzi "Merkozy". Unia wyciąga rękę po wielomiliardową pomoc finansową do Chin i Rosji, kierując prośbę do Moskwy i Pekinu o udział w systemie gwarancji dla banków UE. Rzecz nie do wyobrażenia jeszcze kila lat temu. W zamian za rosyjskie i chińskie wsparcie finansowe UE gotowa jest oddać część swojej niezależności ekonomicznej i energetycznej. Europejscy liderzy nie potrafią od dwóch lat wydobyć z zapaści finansowej małego państwa, jakim jest Grecja. Organizacja międzynarodowa o nazwie Unia Europejska jest najwyraźniej niezdolna do zarządzania obecnym kryzysem, nie potrafi nakreślić jakiejkolwiek konkretnej drogi i perspektywy czasowej wyjścia z tegoż kryzysu. Nie ma przecież żadnej mapy drogowej wychodzenia z zapaści finansowej, nie padają żadne terminy. UE działa doraźnie: od kryzysu do kryzysu. Przecież jedynym klarownym zapewnieniem przywódców UE w ostatnich miesiącach dotyczącym kryzysu jest deklaracja, że... wkrótce nadejdzie druga fala kryzysu.
Zakończony 9 grudnia szczyt UE w Brukseli był już kolejnym, który zapewniał o wyjściu na prostą. Tymczasem obywatele UE dowiedzieli się jedynie o konieczności prac nad następnym traktatem, oddaniem jeszcze większej władzy urzędnikom w Brukseli w dziedzinie kontroli finansów krajowych. Potwierdzono supremację Berlina i Paryża. Nic nowego. Unia brnie przez utarte ścieżki polityczne i decyzyjne od lat.
Świat ucieka Europie
Wszystko to dzieje się w sytuacji, gdy wbrew zapewnieniom przywódców UE obecnie wcale nie mamy do czynienia z kryzysem ogólnoświatowym. To nieprawda, że dotknął on całyą świat. Gospodarka większości krajów globu rozwija się dynamicznie. Przykładem mogą być państwa Ameryki Łacińskiej, np. Brazylia, kontynentu europejskiego, np. Rosja, azjatyckie, jak Indie i Chiny, czyli tzw. kraje BRIC (od pierwszych liter nazw wymienionych krajów, co w jęz. ang. znaczy "cegła"). Grupa czterech krajów BRIC pochodzących z różnych kontynentów, pomimo że boryka się z różnymi problemami, rozwija się dużo szybciej niż gospodarki państw unijnych. Kraje te zamieszkuje prawie połowa ludności świata. Brazylia i Indie nawet zwiększyły tempo rozwoju w czasie tzw. kryzysu. Także państwa graniczące z UE mają się dobrze. Turcja wykazuje w ostatnich latach wzrost gospodarczy w skali 5 procent rocznie. Norwegia i Szwajcaria, a więc państwa europejskie, są ostoją stabilizacji ekonomicznej, być może właśnie dlatego, że nie należą do Unii Europejskiej. Jedynie przywódcy UE i USA od trzech lat bezsilnie załamują ręce nad "światowym kryzysem". W największym stopniu dotyczy to Portugalii, Włoch, Grecji i Hiszpanii. Kraje te otrzymały nawet nazwę PIGS (od pierwszych liter angielskich nazw tych krajów UE: Portugal, Italy, Greece, Spain, co w jęz. ang. znaczy "świnie"). W konkurencji gospodarczej światowe pozaeuropejskie "cegły" okazały się o wiele mocniejsze niż europejskie "świnki". Zbieg tych skrótowych nazw jest tutaj przypadkowy, ale jakże okrutny. Unia Europejska przegrywa światowy pojedynek z Azją, a nawet częściowo z Ameryką Łacińską. Dawniej unijni inżynierowie i finansiści jechali daleko poza granice Europy, aby robić dobre interesy. Dzisiaj natomiast Rosjanie, Chińczycy i Hindusi wykupują europejskie firmy i przedsiębiorstwa m.in. dlatego, że w Azji i Ameryce Łacińskiej nie ma organizacji określającej, jakie są przepisowe wymiary krzywizny banana, kiedy należy zaliczyć skorupiaka do ryb oraz nakazującej na całym kontynencie wymianę w tym samym roku żarówek na bardziej ekologiczne. Były komisarz unijny Gźnter Verheugen obliczył, że firmy europejskie tracą każdego roku około 130 mld euro na sprawozdawczości przestrzegania przepisów unijnych, które są zbędne i można w każdej chwili je zlikwidować. Ta zmarnotrawiona przez ostatnich dziesięć lat istnienia euro kwota to dokładnie tyle samo, ile UE potrzebowała - aby stworzyć Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej - 1,3 bln euro. Europa te pieniądze zmarnowała na jałowe przepisy, a w tym czasie Azja uwolniła te środki do produkcji tańszych produktów, które dziś eksportuje do Europy.
Podczas gdy w Chinach likwiduje się kolejne bariery dawnej komunistycznej gospodarki nakazowej, dzięki czemu wytwarza się coraz tańsze towary, w UE od wielu lat "produkuje się" nowe normy i przepisy, które zwiększają koszty produkcji. W wyniku takiego mechanizmu kryzys strukturalny, biurokratyczny UE przemienia się w europejski kryzys finansowy napędzający azjatycką koniunkturę.
Do dziś Unia Europejska nie znalazła sposobu na wyjście z tego zaklętego kręgu. Do znudzenia powtarzane hasło, że lekarstwem na kryzys będzie "więcej Europy", przypomina raczej zaklęcie politycznego szamana niż realistyczną wizję rozwiązania problemu.
Drenowanie peryferii UE
W czasie polskiej prezydencji w UE uwidoczniło się nowe ułożenie sił wewnątrz Wspólnoty na czas kryzysu albo wyszły na jaw stare intencje unijnych architektów. Nowe kraje członkowskie są drenowane finansowo i politycznie. Polska nie miała praktycznie nic do powiedzenia w najważniejszych decyzjach UE, mimo formalnej rezydencji w Unii. Sześciopak dyscyplinujący budżety i gospodarkę wszystkich krajów celem kontroli krajów skorumpowanych politycznie i finansowo w strefie euro (PIGS) został przygotowany bez udziału polskich polityków. Rolą naszej prezydencji było jedynie rozprowadzenie tego niekorzystnego dla nas projektu po innych krajach. Nikt zresztą nie pytał Polaków, czy jest on dla nich korzystny. Wystarczyło, że tak ustalono w Paryżu i Berlinie. Polski minister był wypraszany ze spotkań strefy euro, nawet jako obserwator. Członkowie polskiego rządu nie ukrywali frustracji z tego powodu, ale milczeli, jak przystało na kraj peryferyjny. W sprawie projektu budżetu UE oddaliśmy interes rolników zarówno polskich, jak i wschodnioeuropejskich bez najmniejszego sprzeciwu. Na koniec wreszcie polski minister poprosił w Berlinie niemiecką kanclerz, aby poprowadziła Unię w kierunku przez siebie wybranym. Skoro w Warszawie nie może prowadzić prezydencji, niechaj chociaż w Berlinie wygląda, że ktoś troszczy się o Wspólnotę Europejską.
Ta filozofia drenowania politycznego Wschodu przez Zachód Europy pojawiła się już na sławetnym spotkaniu przewodniczących frakcji Parlamentu Europejskiego z prezydentem Vaclavem Klausem na Hradczanach podczas czeskiej prezydencji w 2009 roku. W czasie tego spotkania przywódca europejskich Zielonych, niemiecko-francuski eurodeputowany Daniel Cohn-Bendit (posiada dwa obywatelstwa: francuskie i niemieckie) oraz sam ówczesny niemiecki przewodniczący PE Hans-Gert Poettering w sposób niekulturalny pouczali prezydenta Czech, co ma zrobić z traktatem lizbońskim. Dokładnie mówiąc, krzyczeli, nakazując podpisanie traktatu. Prezydent Klaus stwierdził, że na Hradczanach do tego typu scen dochodziło ostatnio w czasach systemu sowieckiego. Minęły dwa lata i nikt już nie musi krzyczeć na rząd w Warszawie. Polski minister sam prosi w Berlinie o polityczne przywództwo Niemców w Europie. Najwidoczniej został wprowadzony w życie model zarysowany w 2001 roku przez prezydenta Jacques´a Chiraca dla Europy Wschodniej. Wówczas w Paryżu kazano nowym członkom NATO i przyszłym członkom UE milczeć i nie przegapiać okazji do milczenia. Gdy nasz kraj ogłosił poparcie dla amerykańskiej koalicji w Iraku - z Paryża popłynęły słynne słowa o tym, że "Polska straciła okazję, aby milczeć". Nauka nie poszła w las. Teraz nie tylko milczymy, lecz także sami prosimy prezydenta Merkel-Sarkozy´ego, aby wskazywał nam świetlaną przyszłość, którą mają podążać kraje Europy peryferyjnej, niezdolne do prowadzenia własnej polityki. Finansowym symbolem tego drenażu peryferii jest transfer finansów krajów uboższych na rzecz bogatszych. Na Słowację nałożono rok temu obowiązek zapłaty 7 mld euro na rzecz dofinansowania banków zachodnich ze strefy euro (Słowacja niestety jest członkiem tej strefy). Polski rząd poparł bez żadnych warunków i komentarzy transfer 6 mld euro z Polski na rzecz funduszu wspomagającego strefę euro poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, na czele którego stoi Francuzka Christine Lagarde - była minister finansów w rządzie Sarkozy´ego. Koło się zamyka.
Kilka sposobów na wyjście z kryzysu
Mimo tego stanu rzeczy poczynienie kilku obserwacji wskazuje na ewentualne kierunki naprawy sytuacji w Europie i w poszczególnych krajach członkowskich UE. Mogą one stać się najważniejszymi punktami naprawy polityki europejskiej niezależnego polskiego rządu, o ile taki w bliskiej perspektywie powstanie.
Obserwacja pierwsza: kraje posiadające waluty narodowe szybciej dostosowały się w UE do obecnego kryzysu niż kraje strefy euro. Własne banki centralne krajów spoza strefy euro wymuszają bezpośrednią odpowiedzialność rządu za pozycję waluty krajowej. Zależność budżetu od własnej waluty lepiej motywuje do lepszego zarządzania finansami. Nawet niezależny od rządu, centralny bank danego kraju, lepiej dba o swojego obywatela niż bank europejski. Dziesięć lat po powstaniu strefy euro państwa, które do niej nie przystąpiły, mają się lepiej w sferze finansów publicznych i samodzielnie szukają dróg wyjścia z kryzysu niż te, które przyjęły wspólną walutę. Znajdują one rozwiązania w ramach stymulacji gospodarki narodowej i nie spoglądają jedynie na decyzje europejskiej elity z Brukseli i Frankfurtu, gdzie mieści się Europejski Bank Centralny. Nawet skrajnie uległy wobec Brukseli obecny rząd w Polsce zaprzestał mówienia o dacie wejścia Polski do strefy euro. W rządzie naszych słowackich sąsiadów odbyła się kilka miesięcy temu dyskusja na temat ewentualnego wyjścia ze strefy euro. Niestety zostały opracowane procedury wchodzenia do tej strefy, ale nie ma procedur szybkiego z niej wychodzenia. Finanse Czech mają się o wiele lepiej niż sąsiedniej Słowacji. Czesi nie weszli do strefy euro i korona czeska jest jedną z najbardziej stabilnych walut. Porównanie kondycji finansowej Słowacji i sąsiednich Czech jest wymowne.
Fakt, że w UE mamy dziś jeszcze 10 państw posiadających waluty narodowe, stymuluje konkurencję i rozwój. W przeciwnym razie doszlibyśmy do absurdu, gdzie dość uboga Słowacja musi dopłacić 7 mld euro na fundusz ratowania banków zachodnich, które pompowały dawniej ogromne kwoty do bogatszych stosunkowo Grecji czy Hiszpanii. Ochrona waluty narodowej i prawa do planowania własnego budżetu powinny być dziś celem niezależnego rządu kraju członkowskiego UE i kryterium jego niezależności. Wielka Brytania jest tego najbardziej jaskrawym przykładem. W naszym rejonie Europy polityka czeska i brytyjska w sferze finansów powinna być wzorem. Skoro nie potrafimy sami, przynajmniej bierzmy dobry przykład z innych.
Uwaga druga: wspomniany komisarz Gźnter Verheugen zalecał likwidację bezsensownych przepisów europejskich. Powstał nawet specjalny akt legislacyjny mający służyć likwidacji barier administracyjnych (tzw. dossier better regulation). Brakuje jednak przełożenia tego programu na szczebel najwyższy w UE, tzn. szczebel Komisji Europejskiej. Biorąc pod uwagę fakt, że większość przepisów normatywnych tworzy się dziś w Brukseli, a nie w stolicach państw UE, należałoby zacząć rozliczać Komisję Europejską z liczby uchylonych i anulowanych dyrektyw i rozporządzeń. Zamiast mówić o Komisji "Przyjazne państwo", czas najwyższy pomyśleć o Komisji "Przyjazna Unia Europejska". Na jedną dyrektywę uchwalaną powinno uchylać się dwie zbędne dyrektywy. Postulat możliwy do osiągnięcia, choć w tak skostniałej jak brukselska biurokracji trudny do przeprowadzenia. Wydaje się, że 25 lat po sowieckiej pierestrojce przyjdzie zgłosić postulat pierestrojki europejskiej. Chcąc ograniczyć radosną twórczość przerośniętego aparatu biurokratycznego we Francji, tamtejszy rząd wprowadził zasadę, że na dwóch urzędników odchodzących na emeryturę przyjmuje się tylko jednego. Gdy nie można poprawić jakości, ograniczmy chociaż ilość. Przypomnijmy, że w samym tylko samorządzie miasta Warszawy rocznie wydaje się okrągły miliard złotych na armię urzędników. W skali całego państwa są to dziesiątki miliardów. W Unii Europejskiej jest niestety podobnie. Być może dlatego właśnie cały postpeerelowski aparat urzędniczy tak ochoczo popierał wejście Polski do UE. Postulatem jest więc redukcja aparatu urzędniczego i redukcja aktów legislacyjnych zaśmiecających prawo iduszących europejską gospodarkę.
Ograniczmy tę listę postulatów na razie do dwóch wymienionych: obrony waluty i budżetu narodowego oraz redukcji radosnej twórczości urzędniczej wraz z redukcją aparatu administracyjnego. Obydwa postulaty są niepoprawne politycznie wśród europejskiej lewicy. Obydwa te postulaty nie będą też realizowane przez obecny rząd Donalda Tuska. Przykład Wielkiej Brytanii i Czech pokazuje jednak, że można je realizować w UE, by naprawić finanse państwa.
Skorzystajmy z polskich doświadczeń
W chwili wchodzenia krajów Europy Wschodniej do UE liczyliśmy na utrwalenie u nas demokracji i wzrost bogactwa wynikającego z wolnego rynku. Kraje UE liczyły na zwiększenie handlu i zbytu. Europa Zachodnia swoje uzyskała, a Europa Wschodnia odczuwa, mówiąc najdelikatniej, duży niedosyt. Czas sięgnąć po nasze doświadczenia i przypomnieć, że system ekonomiczny oparty na nadmiernych regulacjach zabija wolność, a w dłuższej perspektywie bogactwo. Komunizm jest tego najbardziej smutnym przykładem. Poprzez chęć regulowania wszystkiego - od chwili kupna surowca, aż po zużycie gazów cieplarnianych w czasie jego obróbki - UE zaczyna coraz bardziej przypominać kraje starego sowieckiego Sojuzu. Warto przypomnieć, jako rodzaj przestrogi, że w języku rosyjskim Unia Europejska brzmi Jewropiejskij Sojuz. Opacznie z jednego molocha biurokratycznego wpadliśmy w ręce innego, tym razem jednak bardziej kolorowego. Nawet wielu urzędników z czasów głębokiego PRL znalazło dzisiaj pracę w urzędach UE. Polska w tzw. bloku komunistycznym stanowiła jednak swego rodzaju oazę reglamentowanej, ale jednak minimalnej wolności słowa, masowych praktyk religijnych, małych rodzinnych zakładów. Na europejski kryzys można więc odpowiedzieć lokalną przedsiębiorczością. Na próbę zastąpienia socjalizmu sowieckiego poprzez socjalizm europejski należy odpowiedzieć obroną własnej odrębności. Polska złotówka powinna być tego symbolem. Polaków nie złamał komunizm, nie powinien więc złamać ideologiczny europeizm. Słowacy już dziś mają dosyć strefy euro. Niemcy żałują utraty swojej marki. Brytyjczycy będą bronić funta jak niepodległości. To nie jest tylko przypadek, że kraje spoza strefy euro mają się lepiej. Jednym z symboli niepodległości w schyłkowej PRL, która funkcjonowała jako permanentny kryzys polityczno-gospodarczy, była nostalgia za II Rzecząpospolitą. Idealizacja Polski przedwojennej, która w porównaniu z PRL jawiła się jako kraina wolności i niepodległości, była powszechna. Przy obecnym kryzysie finansów europejskich dobrze już teraz przypomnieć, że naprawa finansów II RP zaczęła się od naprawy waluty i ustanowienia złotówki w 1924 roku.
Komunizm rozpadł się sam pod ciężarem swojej nieudolności i ideologicznych absurdów. Kiedy i jak zacznie się reformować obecny system europejski, nie potrafi przewidzieć żaden wizjoner. Noblista Milton Friedman w 2000 roku przewidywał upadek strefy euro po 10 latach. Niewiele się pomylił. Postulatem możliwym do zrealizowania na dziś jest obrona naszej złotówki. Obrona walut narodowych to sposób na naprawę Unii Europejskiej, wzrost konkurencyjności zpozostałymi kontynentami dzisiejszego świata. Złotówka wygrała z tzw. rublem transferowym. W oczekiwaniu na drugą falę kryzysu warto przypomnieć, że określenie ad Calendas Graecas oznacza odłożenie sprawy na zawsze. Polska w czasie negocjacji o członkostwo w UE w 2002 roku zobowiązała się nieopatrznie wprowadzić w przyszłości, bez podania terminu, kiedy to nastąpi, wspólną walutę euro do Polski. W związku z kryzysem greckim strefy euro, gdyby ktoś zadał pytanie, na jak długo Polska odłożyła sprawę euro, wypada dzisiaj nam odpowiedzieć: sprawę euro odłóżmy ad Calendas Graecas. Oprócz wspomnianej walki z nadprodukcją przepisów unijnych obrona narodowej waluty jest programem minimum do wyjścia z kryzysu.
Autor jest pracownikiem Sekretariatu Generalnego Rady Unii Europejskiej.
Za: Nasz Dziennik,Wtorek, 3 stycznia 2012, Nr 2 (4237)
Nadesłał: Dlaczego Prawda