Walka o prawo do wywieszania na stadionach transparentów z napisem „Oberschlesien” (Górny Śląsk), powracanie przez lokalne samorządy do poniemieckich nazw pod hasłem dekomunizacji czy pojawiające się coraz to nowe pomysły z dziedziny kultury na eksponowanie niemieckich akcentów. To tylko część inicjatyw wpisujących się – świadomie bądź nie – w działania idące ku podkreśleniu odrębności Śląska od Polski. Niestety, pod pretekstem dobrej zabawy w proces włączane są także niczego nieświadome dzieci.
Bez wątpienia czołowym graczem walczącym o autonomię tego regionu jest Ruch Autonomii Śląska. W ostatnim swoim wystąpieniu RAŚ podjął się obrony kibiców Ruchu Chorzów, którym Polski Związek Piłki Nożnej zakazał wywieszania na meczach piłkarskich transparentu z napisem „Oberschlesien”. PZPN zauważył, że „na terenie Rzeczypospolitej nazwy geograficzne powinny być pisane w języku polskim”. Tymczasem RAŚ zarzucił PZPN naruszenie Konstytucji RP, której przepis mówi o tym, że „Rzeczpospolita Polska zapewnia obywatelom polskim należącym do mniejszości narodowych i etnicznych wolność zachowania i rozwoju własnego języka, zachowania obyczajów i tradycji oraz rozwoju własnej kultury”, a także naruszenie ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych. W tej sprawie RAŚ skierował zawiadomienie do prokuratury, podkreślając, że język niemiecki jest w Polsce oficjalnie uznany za język mniejszościowy. Sprawą zainteresowany został także rzecznik praw obywatelskich. W ocenie RAŚ, decyzja PZPN ogranicza wolność słowa i lekceważy tradycję górnośląskiej wielokulturowości.
O ile jednak działania takich organizacji jak RAŚ nie dziwią, o tyle trudno zrozumieć pomysły lokalnych samorządów próbujących uwypuklać niemieckie akcenty.
- To, co się dzieje w Polsce, a we Wrocławiu w szczególności, napawa mnie coraz większym niepokojem graniczącym z poczuciem zagrożenia. Określiłbym to jako wtórną germanizację. Rada miasta zdecydowała o powrocie do niemieckiej nazwy Hali Ludowej jako Hali Stulecia, upamiętniającej zwycięstwo nad Napoleonem pod Lipskiem [w bitwie tej poległ książę Józef Poniatowski - przyp. red.] – zauważył Marek Jaśków, czytelnik „Naszego Dziennika”. Zaznaczył, że władze Wrocławia ten ruch tłumaczyły jako odejście od komunistycznej przeszłości. Jak twierdzi nasz czytelnik, w mieście poważnie rozważano wnioski np. o zmianę nazwy mostu Grunwaldzkiego na Cesarski. – Pieczołowicie restauruje się lub odtwarza stare napisy, kamienice czy inne pamiątki niemieckie, jakby nie było innych obiektów, choćby z czasów piastowskich bądź czeskich, godnych restaurowania – dodał Jaśków. Z taką polityką marketingową nie zgodził się też prof. Grzegorz Kucharczyk, historyk z poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza. – Rozumiem, że „cesarski” brzmi ładniej. Może dla PR-owców jest to istotne, ale to szkodzi szeroko pojętej edukacji historycznej. Ponadto Wrocław nie jest częścią landu Schlesien, ale Rzeczypospolitej, i trzeba ten fakt uszanować – podkreślił.
To nie jedyne tego typu akcenty we Wrocławiu. W czasie ferii i wakacji niecodziennym lekcjom poddawane były dzieci uczestniczące w zajęciach w Muzeum Sztuki Mieszczańskiej, gdzie w programie odkrywania tajemnic ratusza znalazła się „rozprawa sądowa i złożenie hołdu królowi pruskiemu” – program widnieje na stronach internetowych muzeum. Odtwarzane wydarzenia dotyczyły 1740 roku, kiedy miał miejsce hołd rajców miejskich Wrocławia i stanów śląskich, jaki złożyli Fryderykowi II. Wówczas Wrocław stracił swoją niezależność. O dodatkowe informacje na temat scenariusza tych spotkań oraz liczby dzieci, które wzięły udział w inscenizacji, poprosiliśmy Ewę Plutę, rzecznik Muzeum Miejskiego Wrocławia (placówce tej podlega Muzeum Sztuki Mieszczańskiej). Choć Pluta pierwotnie obiecała nam pomoc, to następnego dnia poinformowała nas, że mimo dobrych chęci nie zdoła nam pomóc, bo nie pełni już funkcji rzecznika muzeum i w najbliższym czasie osoby odpowiedzialnej za kontakt z mediami w placówce nie będzie. W ocenie prof. Kucharczyka, pomysły, by eksponować sukcesy Fryderyka II, są kompromitujące. – My nie mamy żadnego powodu, by świętować kolejne rozszerzanie się terytorium Prus w XVIII wieku. A cóż to nas obchodzi? A jeśli już, to tylko w znaczeniu negatywnym – zaznaczył.
Zdaniem prof. Kucharczyka, jeśli już podejmuje się tego typu inicjatywy, to powinny one być opatrzone stosownym komentarzem dotyczącym kontekstu rekonstruowanych wydarzeń i ich następstw dla Polski. – Zgodnie z prezentowaną logiką równie dobrze możemy zrobić np. wystawę o Wawelu, poświęcając jej dużą część Hansowi Frankowi, który był lokatorem tegoż zamku w czasie II wojny światowej. Ale to godzi w to, co mamy w sercach i umysłach, kiedy używamy słowa „Wawel”, czyli w suwerenność Polski czy świetny okres jagielloński – dodał prof. Kucharczyk.
Pomysłowością wykazują się także inne jednostki kulturalne. Od 17 września Muzeum Miejskie w Rudzie Śląskiej gościć będzie wystawę (powstałą z inicjatywy Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz lokalnego koła RAŚ) „Górnoślązacy w reprezentacjach narodowych w piłce nożnej wczoraj i dziś”. Ustaliliśmy, że chodzi o reprezentacje Polski i Niemiec. Jak wyjaśnił Krzysztof Gołąb z rudzkiego muzeum, placówka ta ze swej strony jedynie „dołoży” do wystawy materiały dotyczące Górnoślązaków – reprezentantów Polski, takich jak Jan Beniger, Gerard Wodarz czy Ernest Pol.
Także w Katowicach można odnaleźć „ciekawe” inicjatywy, jak chociażby Muzeum Hansa Klossa. Można w nim nie tylko wrócić do atmosfery serialu „Stawka większa niż życie”, ale też nabyć kubek lub koszulkę z wizerunkiem komunistycznego superagenta Klossa lub Hermanna Brunnera. „Z dzisiejszej perspektywy razić może wizja patrioty szukającego pomocy w ZSRR i opiewanie zasług wspieranej przez Moskwę Armii Ludowej, przy jednoczesnym marginalizowaniu zasług Armii Krajowej, czyli największej siły zbrojnej w okupowanej Polsce. Mimo to zdecydowana większość naszych rodaków uważała i nadal uważa „Stawkę większą niż życie” – w przeciwieństwie do wielu innych produkcji kinowych i telewizyjnych z tamtego okresu – za film pozbawiony nachalnej propagandy, wręcz apolityczny. Dlatego też powstał i wciąż się rozwija niewątpliwy i niespotykany dotąd w tej części Europy fenomen popkulturowy, jakim jest postać Hansa Klossa. Muzeum naszego superbohatera powstało po to, by ukazać skalę tego zjawiska i w odpowiedni sposób zaakcentować jego znaczenie dla polskiej kultury masowej” – czytamy w oświadczeniu twórców muzeum. Inaczej sprawę widzą historycy. – Mamy tu do czynienia z pomieszaniem porządków. Kloss funkcjonuje w kulturze popularnej, ludzie mają muzykę z serialu w telefonach, ale czy to powinno rodzić inicjatywy muzealne? – pytał prof. Kucharczyk.
Jak zaznaczył Rajmund Pollak, były radny Sejmiku Śląskiego, tego typu inicjatywy nie są przypadkowe i w domyśle ukierunkowane są na uzyskanie autonomii dla Śląska. Pollak przypomniał publikowane na Śląsku życiorysy Adolfa Hitlera i jego dowódców, wprowadzenie dwujęzycznych (polskich i niemieckich) tablic z nazwami miast czy próby relatywizacji zbrodni nazistowskich i wielkości polskiego czynu zbrojnego w czasie II wojny światowej. Za skandaliczny uznał też fakt, że telewizja publiczna relacjonująca z Wrocławia mistrzostwa Europy w koszykówce dla reklam zrezygnowała z transmisji części polskiego hymnu państwowego. – Nie można reklam przedkładać ponad polski hymn. Jeśli sami siebie nie szanujemy, to kto nas będzie szanował? – dodał.
W ocenie Pollaka, władze państwowe i lokalne zbyt mało troszczą się o uszanowanie symboli państwowych i o godność Narodu Polskiego. – Ta poprawność europejska, relatywizowanie patriotyzmu przynosi efekty – dodał. Według niego, działania takich organizacji jak RAŚ, Ruch Narodowości Śląskiej czy Ruch Wypędzonych, jak również zamieszkujących w Polsce nacjonalistów niemieckich mają wspólny mianownik. – Tu nie chodzi o język niemiecki, kulturę niemiecką, ale o rozbicie Polski. Autonomiści obiecują ludziom „gruszki na wierzbie”, że jak będą w landzie niemieckim, to będzie im lepiej. To mrzonki – ocenił Pollak. Ale część mieszkańców może takiej propagandzie ulec.
Marcin Austyn