Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Wygląda na to, że demokratyczne państwa prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej, nie radzą sobie zbyt dobrze z zimą. Można nawet zauważyć tutaj pewną prawidłowość, że im bardziej demokratyczne, im bardziej prawne państwo, a zwłaszcza – im bardziej urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej - tym gorzej radzi sobie z zimą. Nietrudno zresztą domyślić się dlaczego. Im bardziej demokratyczne jest państwo, im bardziej prawne, a zwłaszcza – im bardziej urzeczywistnia wspomniane zasady – tym mocniej angażuje się w walkę z globalnym ociepleniem. Taka zacięta i uporczywa walka musi wreszcie zacząć przynosić rezultaty. No a jaki rezultat może przynieść walka z globalnym ociepleniem? Oczywiście, że globalne oziębienie, a jeśli nawet nie od razu globalne, to przynajmniej lokalne – w miejscach, gdzie walka z globalnym ociepleniem jest najbardziej intensywna, to chyba jasne? Toteż lepiej rozumiemy przyczyny, dla których zarówno Stany Zjednoczone, jak i znaczna część demokratycznej Europy została sparaliżowana w okowach zimy, niczym Syberia, na której w swoim czasie okropny car potrząsał strasznym knutem.

Wśród demokratycznych państw prawnych unieruchomionej Europy nie może oczywiście zabraknąć naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej.

Efekty tego zaangażowania dały się zauważyć, a także odczuć zwłaszcza na kolei, gdzie sprawiedliwość społeczna nie od dziś święci triumfy. Państwowa kolej bowiem została podzielona między mnóstwo spółek, sprywatyzowanych częściowo, to znaczy w tym sensie, że zyski już są prywatne, natomiast straty – jeszcze państwowe. Już samo to mogłoby wywołać niezły chaos, a cóż dopiero, kiedy na ten bałagan nałożą się jeszcze śniegi i mrozy, których w związku z walką z globalnym ociepleniem rzeczywiście w grudniu nie brakowało? Sodomia i Gomoria, której rozwścieczeni pasażerowie akompaniowali okrzykami „psiakrew!” i „psiadusza!” – o których tak pięknie pisali jeszcze za carskich czasów „maleńcy uczeni” z „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. Te utyskiwania doszły wreszcie do uszu rządu, między innymi dzięki opozycji, która złożyła w Sejmie wniosek o votum nieufności dla ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Ale minister Grabarczyk wie, że to strachy na lachy, bo dopóki posłowie PSL głosują przeciw takim wnioskom, nikomu z rządu włos z głowy spaść nie może. Żeby jednak zademonstrować ze swej strony wrażliwość społeczną, zapowiedział straszliwe czystki we wszystkich kolejowych spółkach. Lud pracujący miast i wsi szalenie się z tych obietnic ucieszył, zwłaszcza, że i mrozy nieco zelżały, więc pociągi zaczęły kursować jakby punktualniej, bo jużci – nigdy nic nie wiadomo. Na razie w charakterze murzyńskiego chłopca wystąpił wiceminister Juliusz Engelhardt, odpowiadający za kolej, który właśnie został zdymisjonowany przez samego premiera Tuska, zapowiadającego „porządek” na kolei.

Król srogie głosi kary”, ale z drugiej strony wiemy, że jak partia mówi, że będzie porządek, to mówi, zwłaszcza, że porządek jest bardzo trudno pogodzić z urzeczywistnianiem zasad sprawiedliwości społecznej, nad którym czuwa – no kto? A któż by, jak nie żołnierz – „by nie przeszkodził wróg” – oczywiście wróg klasowy. Żołnierz, zwłaszcza ten z Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, już „nie ma”, pilnuje porządku konstytucyjnego, to znaczy fundamentalnej zasady: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” oraz ustanowionego jeszcze w 1989 roku przez samego generała Kiszczaka ze swymi konfidentami i w asyście pożytecznych idiotów, modelu kapitalizmu kompradorskiego, w ramach którego kolej została objęta wspomniana częściową prywatyzacją. Zresztą nie tylko ona jedna, dzięki czemu razwiedka może kontrolować kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele. Dlatego premier Tusk może dymisjonować tylko kandydatów przedstawionych mu do dymisji – o czym mogliśmy przekonać się przy okazji zamieszania wokół prywatyzacji stoczni, kiedy to pan premier dopuścił sobie do głowy możliwość zdymisjonowania ministra Grada, którą jednak Siły Wyższe natychmiast mu wyperswadowały.

Tymczasem niewdzięczna „prasa międzynarodowa” skrytykowała polskich askarisów w Afganistanie, że walczą z wyraźnym ociąganiem. I chociaż zdymisjonowany generał Skrzypczak twierdził, że krytyka ta w zasadzie jest słuszna, bo rządząca resortem obrony cywilbanda z psychiatrą doktorem Klichem na czele, podjęła się zadań przekraczających możliwości polskiego kontyngentu, to minister Klich się obraził i w związku z tym rozpoczęły się podobno twarde negocjacje, których celem jest ustalenie, jaka wersja wydarzeń nikogo nie urazi. Podobnie w sprawach personalnych na ministra Klicha można zawsze liczyć, o czym najlepiej świadczy dymisja księdza pułkownika Sławomira Żarskiego za kazanie, które nie spodobało się prezydentowi Komorowskiemu. Tajni współpracownicy raportują, że w kołach wojskowych panuje opinia, iż tylko patrzeć, jak teksty kazań będą przedstawiane do zatwierdzenia oficerom politycznym. Te fałszywe pogłoski świadczą co najwyżej o tęsknotach przodowników wyszkolenia bojowego i politycznego, co to jeszcze samego znali Stalina, chociaż z drugiej strony wszystko jest możliwe, zwłaszcza po liście przewielebnego ojca Ludwika Wiśniewskiego do nuncjusza apostolskiego. List ten, jak wiadomo, w zagadkowych okolicznościach dotarł do „Gazety Wyborczej”, dzięki czemu rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja nad demoralizacją duchowieństwa, które co najmniej w połowie pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych w postaci nacjonalizmu, ksenofobii, a zwłaszcza – „wstydliwie skrywanego antysemityzmu”. Cenzurowanie kazań przez pierwszorzędnych fachowców z dawnego IV Departamentu MSW niewątpliwie przywróciłoby Kościołowi polskiemu właściwy pion moralny. Wszystko zatem przed nami, zwłaszcza, że ksiądz prymas, JE abp Józef Kowalczyk w związku z listem zadeklarował „Gazecie Wyborczej”, że trzeba „raz na zawsze” skończyć z politycznymi homiliami, więc przynajmniej na początku, zanim oporne duchowieństwo zostanie stosownie wytresowane, jakaś forma nadzoru zewnętrznego wydaje się niezastąpiona – oczywiście obok właściwej polityki kadrowej, polegającej na tym, aby na czele stawiać duchownych zaufanych, na których można polegać w trudnym momencie przekształcania polskiego Kościoła w Żywą Cerkiew.

A skoro już mowa o Żywej Cerkwi, to właśnie Białorusi odbyły się wybory prezydenckie, które wygrał oczywiście Aleksander Łukaszenka, mimo iż przeciwko niemu stanęło do wyborów aż 9 konkurentów. Zanim jeszcze ogłoszono wyniki, kandydaci ci wezwali obywateli do protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów, zaś obywatele próbowali sforsować wejścia do budynków rządowych. Tamtejsza milicja oczywiście im przeszkodziła, co umożliwiło ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, ostatnio sprawiającemu wrażenie zapoznanego geniusza dyplomacji, do przypomnienia o swoim istnieniu poprzez energiczne żądanie wyjaśnień od Aleksandra Łukaszenki. Jak wiadomo, jest on na Białorusi niemal powszechnie znienawidzony, niemniej jednak wybory wygrywa chyba naprawdę, bo – jak sam przyznał – wynik poprzedniego głosowania kazał skorygować – ale w dół, w nadziei, że szermierze demokracji z Unii Europejskiej nie będą go molestowali tak intensywnie. Nawiasem mówiąc, ciekawe jak tam radzą sobie z pociągami – bo na Białorusi śnieg pada tak samo, jak u nas, a mróz ściska jeszcze mocniej, chociaż Aleksander Łukaszenka w walkę z globalnym ociepleniem angażuje się umiarkowanie.

To wprawdzie zagadkowa sprawa, ale nie wytrzymuje porównania z rewelacją przekazaną przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Oświadczył on mianowicie, że wprawdzie na miejscu katastrofy rozpoznał brata, ale po przywiezieniu zwłok do Warszawy – już nie. Zięć ś.p. prezydenta, pan Dubieniecki twierdzi, że po przewiezieniu do Warszawy w trumnie nadal znajdowało się ciało Lecha Kaczyńskiego, ale świadectwo prezesa PiS, byłego premiera i przede wszystkim – brata, ma z pewnością większy ciężar gatunkowy. Na razie Jarosław Kaczyński nie wyjaśnił, dlaczego swoimi wątpliwościami nie podzielił się jeszcze przed uroczystym pochówkiem na Wawelu, ale nietrudno się tej przyczyny domyślić. Gdyby bowiem pojawiły się wątpliwości, trzeba by pogrzeb odłożyć do wyjaśnienia sprawy, tymczasem względy polityczne, a zwłaszcza - potrzeby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego wymagały kucia żelaza póki gorące. Zwracam na to uwagę, bo trochę już dzisiaj zapomniany poseł Palikot odgraża się, że zażąda zbadania poczytalności prezesa PiS. Ten pomysł przemawiałby jednak raczej za zbadaniem poczytalności posła Palikota, bo – jak widzimy – dozowanie przez Jarosława Kaczyńskiego informacji na temat tożsamości zwłok spoczywających w wawelskiej krypcie niewątpliwie sprzyja podtrzymaniu nie tylko zainteresowania opinii publicznej katastrofą smoleńską, ale nawet – eskalowania wokół niej napięcia, jakże niezbędnego w okresie nirwany, w którą Polska co roku pogrąża się od Wigilii aż do Nowego Roku, a teraz – pewnie aż do Trzech Króli, którzy znowu mają dzień świąteczny.

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    26 grudnia 2010

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1879