Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
Istnienie naszej lokalnej waluty, złotego, uratowało nas przed krachem, gdy w Europie jeszcze dobrze się działo. Dziś dzieje się źle, więc po co mielibyśmy przyjmować europejską walutę? Strefa euro w tej chwili trzęsie się, pali i wali” – mówi w rozmowie z PCh24.pl Andrzej Sadowski, Wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, ekonomista. 

Rząd zamierza w przyszłym miesiącu ratyfikować europejski pakt fiskalny, by – według zapewnień premiera Tuska – być „w środku Europy, a nie na zewnątrz”. Jaka jest istota tego aktu prawnego?

Polska z Europy nigdzie się nie oddalała. Fizycznie byłoby to trudne i dla Polski i dla Europy. A mówiąc poważnie, to próba zwiększenia ze strony premiera szansy na uzyskanie kilkuset miliardów z Unii Europejskiej, a za ich sprawą wygrania kolejnych wyborów. Prawdopodobnie ratyfikacja paktu jest jednym z warunków przyznania tych miliardów dla rządu. Jednak, jak widać po stanie kasy, czy raczej poziomu zadłużenia, tak w Unii Europejskiej, jak i w poszczególnych krajach strefy euro, a  także po braku akceptacji wieloletniego planu wydatków – obiecana kwota, koszt przystąpienia do paktu fiskalnego, może okazać się dla Unii „nieprzekazywalna”. Długi krajów strefy euro są bowiem nie do spłacenia i nie ma już praktycznie możliwości uzyskiwania dotychczasowymi mechanizmami, nie uciekając się wprost do druku pustego pieniądza, dodatkowych kwot na podtrzymywanie funkcjonowania rządu w Grecji, sektora bankowego w Hiszpanii, we Włoszech czy w Portugalii. Stąd, rozumiejąc grę, jaką prowadzi polski rząd, należy jasno stwierdzić, że szanse na uzyskanie środków unijnych kosztem przystąpienia do paktu fiskalnego i opowiedzenia się po stronie euro są bardzo ograniczone. Należy się spodziewać raczej zasadniczych redukcji wydatków z kasy unijnej, tym samym i środków, na jakie liczą rządy takich państw, jak Polska.

Jakie inne konsekwencje niesie europejski pakt fiskalny dla naszego kraju?

Podnoszona jest przede wszystkim kwestia demokratycznie wyłanianej reprezentacji politycznej kraju. Pakt fiskalny ustanawia bardzo daleko idącą możliwość ingerencji w decyzje nominalnie suwerennych władz poszczególnych państw. Możliwa będzie sytuacja, że wybory polityczne, jakich dokonują ich mieszkańcy, będą mogły być w istotnej mierze zmienione poprzez instytucje ponadnarodowe. Mają one prawo oceny, czy działania rządu narodowego podjęte w celu wypełnienia zobowiązań wyborczych nie kłócą się ze zobowiązaniami, wynikającymi z paktu. Stąd przede wszystkim podnoszona jest kwestia zagrożeń dla demokratycznych fundamentów państw. Tak czy inaczej, rządy nie powinny wydawać więcej, niż są w stanie zebrać – jest to kwestia rozwiązań na poziomie lokalnym, krajowym. Pakt fiskalny może nie zdążyć tego zmienić, bowiem zakłada realizację w takiej perspektywie, że w międzyczasie rządy, mimo szczerych chęci wypełnienia go, będą bankrutami. Na dzisiejsze zadłużenie, które w krajach obecnej Unii Europejskiej kumulowało się przez dziesięciolecia, stosuje się rozwiązanie, które być może przyniesie efekty za 5, 10, a może nawet więcej lat, lecz będzie to przecież  czas rosnącego w dalszym ciągu zadłużenia. Mamy na to nawet namacalny, bieżący dowód – od momentu wielokrotnych transferów i umorzeń dla rządu greckiego poziom jego długu ciągle jest nie do spłacenia.

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
Sobotnio-niedzielne wydanie „Naszego Dziennika” (z dn. 03-04.11.2012) z kandydatem Romneyem na okładce przypomniało nam znany już fakt, że linia polityczna tej gazety niekoniecznie musi być zbieżna z linią polityki propolskiej, z interesem katolickiego narodu polskiego.


Wysuwanie Romney’a na pierwszy plan w gazecie czytanej przez wielu polskich uchodźców w Ameryce miało swój praktyczny sens, podobnie jak jego niedawna przedwyborcza wizyta w naszym kraju. Z artykułu pt. „Romney pisze do Polaków”[1] dowiadujemy się, że „Spośród ponad 10 milionów obywateli USA o polskich korzeniach 600 tys. używa na co dzień języka polskiego. Zdecydowana większość (95 proc.) urodziła się w USA. W obecnych wyborach za decydujący uważa się wynik głosowania w stanach, w których Polonia jest bardzo liczna, w szczególności w Ohio.” – A zatem, jak można się domyślać, w propagandowych zabiegach „Naszego Dziennika” chodziło o to, by zmobilizować katolicką społeczność pochodzenia polskiego w USA do wzięcia masowego udziału w wyborach i spełnienia roli „języczka u wagi”, który miał przesądzić o zwycięstwie kandydata partii republikańskiej nad kandydatem demokratów.

Polacy-katolicy mieli więc zagłosować na… mormona. W imię czego? „Nasz Dziennik” tłumaczył to swoim czytelnikom posługując się stanowiskiem „działaczy Porozumienia Wydziałów Stanowych”, czyli opozycyjnej wobec kierownictwa Kongresu Polonii Amerykańskiej grupy, która „Widzi zagrożenia wolności i suwerenności w Polsce. Porusza ją dyskryminacja Telewizji Trwam i brak należytego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Widzi błędną politykę obecnego rządu i chce, aby Ameryka aktywnie wspierała Europę Środkową w walce ze wschodnim zagrożeniem, jak w czasach komunistycznych.” Owi opozycyjni wobec prezesa KPA „liderzy Polonii w kilku stanach: Nowy Jork, New Jersey, Kalifornia, Michigan, Floryda, Maine. Krytycznie oceniają politykę Obamy wobec Europy, NATO i Rosji. Uważają, że polityka resetu prowadzi do powstania politycznej próżni w Europie Środkowej i Wschodniej oraz osłabienia NATO. Taka polityka – twierdzą autorzy – nie przynosi żadnej korzyści Stanom Zjednoczonym, a jedynie rozzuchwala Rosję, co Zachód odczuwa w sprawie wojny w Syrii.” (tamże).

Widzimy zatem, iż motywacja religijna czy narodowa (polska) nie odgrywa tu właściwie żadnej istotnej roli. Dla owych polonijnych zwolenników prezydentury Romneya podstawową motywacją wydaje się być przede wszystkim chęć doprowadzenia do konfrontacji Stanów Zjednoczonych z Rosją, pragnienie „walki ze wschodnim zagrożeniem, jak w czasach komunistycznych”. – Czyżby dla tych ludzi czas zatrzymał się na dacie 13 grudnia 1981 roku? Jak w ogóle można nawoływać Polaków-katolików do wspierania polityki ataków na Rosję, gdy ta stała się dzisiaj – co zobaczyliśmy w sierpniu w Warszawie – faktyczną sojuszniczką polskich chrześcijan i polskiego Kościoła!?

Ocena użytkowników: 4 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywna
Deklaracja wejścia Polski do strefy euro będzie oznaczać obowiązek utrzymania ścisłego kursu złotego do euro, co może skutkować tym, że z powodu konieczności obrony tego kursu możemy zostać pozbawieni rezerw walutowych. Te w ostatnich latach rosną.

Licząc w złotych, w latach 2004-2012 zwiększyły się trzykrotnie, ze 110 mld zł do 338 mld zł, a licząc w dolarach, z 37 mld do 109 mld, w euro z 27 mld do 82,6 mld – jest to wzrost imponujący, bo z 12 proc. produktu krajowego brutto do 22 procent.

W porównaniu z innymi krajami nie jest to dużo, ale jak zauważa sam NBP na swoim portalu edukacji ekonomicznej: „Tak jak okręt potrzebuje kotwicy, żeby bezpiecznie stać w porcie, tak każde państwo potrzebuje rezerw walutowych, żeby stać… na pewnym gruncie; budują one jego wiarygodność w oczach inwestorów, a dzięki temu – przyciągają nowy kapitał”.
 
Źródło rezerw

Ale to wyjaśnienie NBP jest bardzo powierzchowne. Problem z rezerwami polega bowiem na tym, że kluczowe jest ich źródło. W normalnych warunkach waluty zgromadzone przez bank centralny pochodzą m.in. od firm krajowych, które eksportują swoje towary, a uzyskane walory zagraniczne lokują w bankach lub sprzedają na rynku walutowym. Waluty te są kupowane przez innych przedsiębiorców, którzy sprowadzają różne produkty z zagranicy. W takiej sytuacji dopiero nadwyżka z tego, co uzyskano z eksportu, w stosunku do tego, co wykorzystano na import, powiększa rezerwy – staje się realnym dochodem gospodarki i źródłem rosnącej jej siły ekonomicznej.

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
23 stycznia Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił apelację od wyroku Sądu Okręgowego, oddalającego powództwo Jana Kobylańskiego przeciwko Radosławowi Sikorskiemu o ochronę dóbr osobistych. Chodziło o to, że w wywiadzie-rzece, jakiego minister Sikorski udzielił był red. Łukaszowi Warzesze, zarzucił Janowi Kobylańskiemu antysemityzm, nazwał go „typem spod ciemnej gwiazdy”, „samozwańczym prezesem Polonii południowoamerykańskiej”, a ponadto twierdził, że IPN „rozważał” postawienie mu zarzutu szmalcownictwa.

Wytaczając powództwo przed Sąd Okręgowy w Warszawie Jan Kobylański najwyraźniej musiał kierować się przekonaniem o jego niezawisłości. Ja bym takim optymistą nie był, bo przysłuchując się omówieniu uzasadnienia zaskarżanego wyroku i motywacji drugiego, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż na jednym i drugim orzeczeniu zaciążył raczej instynkt samozachowawczy, wskutek czego uzasadnienia zawierały nie tylko osobliwe poglądy, ale nawet mimowolne efekty komiczne, choćby w postaci sugestii, że antysemitę można zbluzgać mocniej, nazywając go „typem spod ciemnej gwiazdy”.

Przede wszystkim jednak obydwa sądy najwyraźniej pomyliły antysemityzm ze spostrzegawczością. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć uznanie za „antysemicką” wypowiedzi, że w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest 85 procent Żydów? Takie stwierdzenie może być albo prawdziwe, albo nie - ale dlaczego miałoby być „antysemickie”? Jeśli już - to tylko pod jednym warunkiem - że obecność Żydów w aparacie państwowym uznawana jest za coś wyjątkowo nieprzyzwoitego, co za wszelką cenę należałoby ukryć, mniej więcej tak, jak ukrywa się wstydliwą chorobę. Czy jednak taki pogląd nie byłby antysemityzmem w najczystszej postaci?

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna

Gorączka złota ogarnia świat. Jak pisał ksiądz Bronisław Bozowski – „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Jednym z pierwszych była militarna akcja USA przeciwko Kaddafiemu.
„Niepoprawni ekonomicznie” analitycy sugerowali, że nie spowodowała jej nagła troska o przestrzeganie praw człowieka w Libii, tylko o przestrzeganie standardu dolara w rozliczeniach na rynku ropy naftowej, który pułkownik Kaddafi miał zamiar naruszyć na rzecz złotego arabskiego dinara bitego w oparciu o własne zasoby złota szacowane na prawie 150 ton.
Nie ma już Kaddafiego. I nie ma części złota. Kassim Azzuz – nowy prezes libijskiego banku centralnego – stwierdził, że reżim sprzedał około 20 proc. zasobów złota – 29 ton. Ale nie powiedział komu. Może sprzedał, a może nie – trudno teraz sprawdzić. Może zwycięzcy wzięli sobie nie tylko słynny złoty pistolet pana pułkownika Kaddafiego? Reszta już nie będzie służyć biciu dinara do rozliczeń za ropę – przynajmniej na razie.
Pewien dysonans na „rynkach finansowych”, które sentymentu do złota boją się jak diabli, zapanował w styczniu 2012, gdy Indie zgodziły się płacić złotem za irańską ropę. Trzy miesiące później gruchnęła wieść, że Chiny zrobią to samo.