Ocena użytkowników: 1 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
Dlaczego podczas epidemii dżumy, czy tyfusu jedni ludzie się zarażają, chorują i nawet umierają, podczas gdy innym nic nie szkodzi nawet opiekowanie się chorymi? Najwyraźniej jedni mają wyższą podatność na zakażenie, podczas gdy inni – wyższą odporność. Zależy to zapewne od indywidualnych właściwości organizmu, m.in. od tego, czy jest osłabiony, czy przeciwnie – silny i prawidłowo funkcjonujący.

Podobny mechanizm występuje w przypadku społeczeństw. Im bardziej społeczeństwo jest osłabione, im większe zaburzenia występują w jego funkcjonowaniu, tym bardziej jest podatne na zakażenie. Takim społeczeństwem byliśmy w momencie rozpoczęcia sławnej transformacji ustrojowej, bo z komunizmu każdy wychodzi osłabiony. Na domiar złego, zamiast generalnej dezynfekcji, dopuszczono do zakażenia społecznego organizmu przetrwalnikami bolszewizmu nie tylko w postaci przepoczwarzonej nomenklatury, ale przede wszystkim – tajnych służb, które zawsze stanowiły jego najtwardsze jądro i źródło najgorszej zarazy. W tej sytuacji musiało dojść do tego, do czego w końcu doszło – że zaraza poraziła wszystkie tkanki społeczne, zaburzając ich normalne funkcjonowanie i degenerując w stopniu niebezpiecznym dla procesów życiowych. Podjęta w 1992 roku próba ratowania naszego społeczeństwa poprzez zaaplikowanie antykomunistycznej surowicy nie powiodła się, miedzy innymi ze względu na niechęć wielu wpływowych osobistości do ujawnienia własnej wstydliwej choroby. No a teraz możemy już tylko bezsilnie przyglądać się kolejnym objawom rozprzestrzeniania się zarazy, które mnożą się w postępie iście geometrycznym.

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
I znowu okazało się, że Mickiewicz wszystko przewidział. Może niezbyt dokładnie, niemniej jednak. „Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – czytamy w „Panu Tadeuszu”. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to na żadne proroctwo, ale kiedy trochę to strawestujemy, od razu widać niesłychaną aktualność: Gdy na Wiejskiej w Warszawie łobuzeria fika, w Poznaniu się zaczyna znowu bijatyka. A zaczyna się znowu, podobnie jak w czerwcu 1956 roku, od Zakładów Cegielskiego, którym grozi katastrofa między innymi z powodu próby rozkradzenia majątku postoczniowego, podjętą przez tubylczą razwiedkę, przy okazji realizacji programu likwidacji przemysłu ciężkiego w Polsce. Jak wiadomo, likwidacja przemysłu ciężkiego w Polsce, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Rosji, które, jeszcze za czasów sowieckich, wyraził był ówczesny minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze, uzależniając zgodę na zjednoczenie Niemiec od ustanowienia między zjednoczonymi Niemcami, a Związkiem Radzieckim „strefy buforowej”, a więc – obszaru rozbrojonego i pozbawionego przemysłu ciężkiego, który w razie czego można by przestawić na produkcję zbrojeniową.

Rozpad Związku Radzieckiego niczego tu nie zmienił. Przeciwnie - strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie umożliwiło sprawną realizację tego programu, która wyraźnie przyspieszyła od maja 2004 roku, tzn. od przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej. Skoro zatem starsi i mądrzejsi tak czy owak postanowili przekształcić Polskę w strefę półprzemysłowej-półrzemieślniczej produkcji, to wysługująca się im po staremu tubylcza razwiedka, rękoma rozmaitych mężyków stanu, którym w tym celu powierza zewnętrzne znamiona władzy, decyzję tę w podskokach wykonuje, przy okazji rozkradając sobie na boku to, co da się rozkraść. Tak właśnie było ze stoczniami, a kamuflowanie tego procederu poruczono ministru Gradu, który w tym celu wymyślał niesamowite opowieści o szejkach z tysiąca i jednej nocy.

Dlatego też i premieru Tusku, który odgrażał się, że zdymisjonuje ministra Grada, jeśli mu stoczni nie sprzeda do końca sierpnia wytłumaczono, że ministru Gradu żadnej krzywdy robić mu nie wolno i w ogóle – żeby nie zapominał, skąd wyrastają mu nogi. I teraz, kiedy w ramach obrony Mariusza Kamińskiego przed zdymisjonowaniem, tygodnikowi „Wprost” udało się „dotrzeć” do stenogramów rozmów prywatyzatorów stoczni, niezależne media ze stacją telewizyjną TVN na czele, dostały rozkaz, by – skoro już mleko się rozlało – całą sprawę sprowadzić do sporu między premierem Tuskiem, a Mariuszem Kamińskim o to, który z nich kłamie w jakichś szczegółowych sprawach.

Ale likwidacja przemysłu ciężkiego to tylko jeden z elementów programu przekształcania Polski w „strefę buforową”. Drugim elementem jest rozbrajanie państwa. W tej dziedzinie ministru Klichu, prywatnie psychiatrze i właścicielowi Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego przez Fundację Adenauera, która 95 procent swoich pieniędzy czerpie z subwencji rządu niemieckiego, udało się osiągnąć niebywały postęp. Jak wcześniej alarmował komandor Bilski i inni porządni wojskowi, a teraz opisał w raporcie również Rzecznik Praw Obywatelskich, armia polska znalazła się w stanie zapaści i to nie tylko w zakresie uzbrojenia i sprzętu, ale nawet butów i portek. Kamaryla skupiona wokół MON i mnożących się „dowództw” praktycznie już rozłożonej armii, ignoruje potrzeby obronne państwa na rzecz znanej jeszcze z dawnych czasów „pokazuchy”, to znaczy – kierowania resztek posiadanych środków i zasobów do oddziałów askarisów, statystujących w rozmaitych egzotycznych wojnach o pokój.

Jest w tym pewna logika, bo – jak się okazało po wizycie amerykańskiego wiceprezydenta Józefa Bidena – Amerykanie oczekują od Polski już tylko darmowych askarisów – jeśli oczywiście nie brać pod uwagę haraczu dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu – więc wychodzący naprzeciw tym oczekiwaniom mogą liczyć na awanse i stanowiska w operetkowych „dowództwach” – ale z rzeczywistymi potrzebami państwa nie ma to oczywiście nic wspólnego. Zresztą wystarczy rzucić okiem na dane statystyczne, żeby się zorientować w jakim kierunku wszystko zmierza. Na koniec lipca br. Wojsko Polskie liczyło 93 tys. żołnierzy, w tym 112 generałów, 22 tys. oficerów, 42 tys. podoficerów, 16,5 tys. szeregowców zawodowych i 10 tys. żołnierzy nadterminowych. Na jednego oficera przypada jeden szeregowiec i dwóch podoficerów – podobnie jak w czasach saskich, których recydywę właśnie przeżywamy, oczywiście nie tylko dlatego, że w 310 lat po wstąpieniu na tron Augusta II, zewnętrzne znamiona władzy w Polsce przejął Donald Tusk, tylko dlatego, że tubylcza razwiedka, traktuje Polskę tak samo, jak ten król i z takimi samymi następstwami.

Tym procesom nie potrafi, albo nie zamierza przeciwstawić się zwierzchnik Sił Zbrojnych, który 10 października, sprzeniewierzając się prezydenckiej przysiędze, podpisał traktat lizboński. Wprawdzie klakierzy dopatrują się w tym najwyższej próby patriotyzmu, ale wystarczy nawet pobieżnie zapoznać się z jego istotnymi postanowieniami, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Dodatkową poszlaką, wskazującą na niewielką, albo wręcz żadną wagę rozmaitych uroczystych zastrzeżeń do tego traktatu, jest skwapliwość, z jaką przedstawiciele biurokratycznego internacjonału zgodzili się poprzednio na irlandzkie, a obecnie na czeskie postulaty. Gdyby te zastrzeżenia rzeczywiście miały znaczenie, ta skwapliwość byłaby mniejsza, albo nie byłoby jej w ogóle. O co zatem chodzi? A o cóżby innego, jeśli nie o jedno z najważniejszych postanowień traktatu lizbońskiego, mianowicie tzw. zasadę lojalnej współpracy. Głosi ona, jak wiadomo, że państwo członkowskie musi powstrzymać się przed każdym działaniem, jakie m o g ł o b y z a g r o z i ć (podkr. SM) urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej.

Powołując się na tę, b e z w a r u n k o w o sformułowaną zasadę, władze UE będą mogły, przy pomocy orzeczeń Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, mających charakter źródła prawa dla państw członkowskich, zablokować każde działanie i złamać opór każdego państwa członkowskiego – oczywiście z wyjątkiem Niemiec, które przy pomocy swego Trybunału Konstytucyjnego zabezpieczyły sobie prawne możliwości nieprzyjęcia unijnych regulacji na swoim terytorium, a przy pomocy swego potencjału – możliwości polityczne – oraz Wielkiej Brytanii, mającej - ze względu na liczbę i charakter wyłączeń – bardziej status obserwatora, niż uczestnika UE, no a poza tym – posiadającą armię zniechęcającą do stosowania wobec niej jakichś przymusów. Jeśli zatem czeski prezydent Wacław Klaus ulegnie w końcu przemożnym naciskom, będzie to oznaczało wejście w życie traktatu lizbońskiego a więc – proklamowanie Unii Europejskiej ze swoim prezydentem i ministrem spraw zagranicznych – co oznacza zakończenie niepodległego bytu państwa polskiego i otwarcie drogi do jego pokojowego rozbioru – bo z takich samych przyczyn wynikają takie same skutki.

Felieton  ·  tygodnik „Najwyższy Czas!”  ·  2009-10-30 
 Stanisław Michalkiewicz
  www.michalkiewicz.pl


Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
Minister Finansów J. Vincent "bez pesel" Rostowski "pomylił się" leciutko w obliczeniach przyszłorocznego budżetu:
źródło tutaj: http://www.rp.pl/artykul/383267_Dlug_publiczny_jak_lawina.html
Zapowiada się ciekawie, zwłaszcza możliwość że nie będzie pieniędzy na realizację zobowiązań NFZ i ZUS.
Przekładając to z "urzędniczego" na polski można powiedzieć, że ludzie będą umierać w szpitalach na błache choroby z powodu braku pieniędzy na opłacenie rzeczy elementarnych, natomiast w domach i na ulicach wzrośnie liczba zgonów osób starszych (emerytów i rencistów), którzy to ludzie będą umierali z głodu, wychłodzenia (nie koniecznie w czasie srogiej zimy) i niedożywienia.
Istnieje realne zagrożenie, że deficyt sięgnie progu konstytucyjnego.
Jednocześnie w USA grozi kolejne tąpnięcie na rynkach.
Źródło tutaj: http://www.forbes.pl/forbes/2009/10/22/032_20_pytan_petera.html
Peter Schiff to jest niestety ten sam facet, który przewidział ostatnie zawirowania na rynkach finansowych.
A u nas co więksi "mundrole" mówią od jakiegoś czasu, że ten kryzys co go nie było, nie ma i nie będzie to się już dawno skończył. Niestety wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak na serio to ten kryzys się jeszcze na dobre nie zaczął.

Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna

Najnowsze zagranie Tuska - projekt walki z hazardem, to klasyczna ucieczka do przodu albo obrona przez atak, czyli próba zagospodarowania klęski i przekucia jej w sukces. Tusk zasłania się troską o uzależnioną od hazardu młodzież tak jak Kwaśniewska czy Owsiak zasłaniają się troską o chore dzieci. Nie wypada grymasić, bo to działa na szkodę poszkodowanych. Jak krucjata Tuska ma się jednak, do oceny przez niego działalności własnych ministrów? Zdymisjonował ich przecież twierdząc, że ma do nich pełne zaufanie. To zupełnie nielogiczne.
Jeżeli Tusk jest dobrym carem i nie wiedział o poczynaniach swoich złych czynowników, a dowiedział się dzięki Mariuszowi Kamińskiemu, to jemu- jak w bajkach- powinien okazać wdzięczność a ich ściąć (czytaj wykreślić z kalendarzyka). Tymczasem Kamiński wędruje na zieloną trawkę, a pretorianie Tuska za karę otrzymują zaszczytne funkcje w klubie parlamentarnym. Wynika stąd, że wersja „dobry car i źli czynownicy” odpada. Poza tym gdyby Tusk naprawdę nie wiedział, co dzieje się za jego plecami oznaczałoby, że jest on carem bezgranicznie głupim i całkowicie wyalienowanym od społeczeństwa, co rokuje jeszcze gorzej.
Jeżeli jednak Tusk wiedział i nie reagował to czy możemy teraz mieć zaufanie do tego nagłego przypływu troski o uzależnionych obywateli i młodzież? I czy premier nie powinien być traktowany jako współwinny?
Najprostsze wyjaśnienie, to takie, że Tusk doskonale wiedział, co wyrabiają jego urzędnicy, ale udawał, że nie wie i nie chciał się dowiedzieć. Kamiński, poległ jak każdy posłaniec przynoszący złe wieści, a dymisje są zwykłym zabiegiem maskującym.

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna

Rząd chce zrezygnować z dopłat do kredytów mieszkaniowych w programie "Rodzina na swoim". Za to zamierza zachęcić deweloperów do budowy mieszkań na wynajem. Lokatorzy będą mogli je wykupić w ciągu dziesięciu lat - dowiedziała się "Gazeta".
Ministerstwo Infrastruktury już pracuje nad nowym programem, który miałby zacząć obowiązywać mniej więcej za rok. Idea jest taka: państwo poręczy kredyty na budowę mieszkań m.in. Towarzystwom Budownictwa Społecznego (TBS-y), spółdzielniom, a nawet firmom deweloperskim. Będzie jednak kilka wymogów, np. cena mieszkań nie mogłaby przekroczyć określonego pułapu.
Lokator takiego mieszkania musiałby przy podpisywaniu umowy przedwstępnej wpłacić co najmniej 30 proc. ceny. Ale w formie zaliczki, a nie zadatku. Różnica jest taka, że zadatek przepada w razie rezygnacji z mieszkania, natomiast zwaloryzowana zaliczka jest zwracana. Resztę najemca spłacałby przez dziesięć lat w czynszu. Mógłby też - w razie przypływu gotówki - jednorazową wpłatą stać się właścicielem mieszkania.